Ilekroć András Lánczi, profesor filozofii politycznej z budapeszteńskiego uniwersytetu Corvinus, musi obcokrajowcom objaśniać zawiłości węgierskiej polityki, rozdaje im jednostronicową ściągawkę: ustrój, prezydent, premier, liczba posłów itd. – Ściąga nie jest aktualna – zaznacza. – Mamy tu bezkrwawą rewolucję i nowa rama państwa powstaje tak szybko, że nie nadążam uzupełniać – przyznaje z nieskrywanym entuzjazmem. Bo nad Dunajem komentatorzy polityczni jasno określają, po której stronie politycznego sporu stoją. Prof. András Lánczi, zarówno „jako Węgier”, jak i spec od polityki, trzyma kciuki za premiera Viktora Orbána i jego konserwatywny rząd, który od równo roku przeprowadza najśmielszy eksperyment ustrojowy w Europie.
Zdaniem profesora – i około 2 mln jego rodaków skłonnych nadal głosować na rządzący Fidesz – 10-milionowe Węgry po 20 latach niemrawego odchodzenia od gulaszowego komunizmu stają się nareszcie normalnym krajem, takim jak Polska, Czechy czy Słowacja. Wyborcy Fideszu, rekrutujący się z licznej, w znacznej części biedniejącej klasy średniej, zgadzają się z taką oto diagnozą: poprzednie ekipy, zwłaszcza socjaliści, którzy byli u władzy dwie poprzednie kadencje, doprowadzili do katastrofy, dbali przede wszystkim o komfort inwestorów zagranicznych.
Upadek Węgier
Prawda, Węgrzy dużo się od międzynarodowych firm nauczyli, przyciągnięto niemały kapitał, w tym znaczny z Chin, Budapeszt stał się bankowym i finansowym sercem regionu. Jednak polityka ustępstw na rzecz Unii (dość łatwo zapomniano, że sporo w tym winy samego Fideszu, który w okresie 1998–2002 był u władzy i negocjował warunki wejścia do UE) oraz dopieszczanie inwestorów dogodnymi dla nich warunkami prywatyzacji spowodowały upadek Węgier.