Straszono nas całkiem niedawno, że w wyniku nadmiernych połowów i ocieplania się klimatu dorsz zniknie z jadłospisów. Tymczasem w krainie dorsza, czyli na północy Norwegii, panuje atmosfera przypominająca gorączkę złota w Klondyke. Tak wielkich połowów i tak olbrzymich ryb nie pamiętają nawet najstarsi rybacy. Dorsz wrócił. Na atlantyckim wybrzeżu, od Bergen aż po północny przylądek Europy (Nordkapp), suszyły się tej wiosny, na olbrzymich rusztowaniach przypominających spadziste dachy, tysiące ton dorsza, który wkrótce zmieni się w kultową potrawę kuchni iberyjskiej, bacalao.
Mimo olbrzymich zasobów ropy i gazu ryby są nadal jednym z głównych produktów eksportowych Norwegii. A dla ludności zamieszkującej polarne obszary kraju połowy oznaczają po prostu być albo nie być. – Jesteśmy narodem dorsza – mówi Anita Maurstad, kustoszka wystawy „Patrzcie, dorsz!” w muzeum w Tromsö. Trzeba znać norweski, żeby zrozumieć znaczenie użytej przez nią gry słów „torsk” (dorsz) i „norsk” (norweski, Norweg). Anita Maurstad lansuje flagę „narodu dorsza” (Dorszwegii?) w norweskich barwach, lecz z błękitną rybą (zamiast krzyża), otoczoną białą obwódką na czerwonym tle. – „Torsk” brzmi po norwesku dumnie – mówi pani Maurstad – chociaż wiemy, że po szwedzku to samo słowo jest synonimem klienta prostytutki, a po francusku dorsz (morue) oznacza też prostytutkę. A ja przypominam, że przed laty w Polsce mówiło się „jedzcie dorsze, g... gorsze”.
Pogoń za dorszem
To dzięki dorszowi Norwegia stała się znana na świecie i utrwaliła swoją tożsamość narodową.