Dimona. Tajny ośrodek trudno przeoczyć, pustynia usiana jest znakami ostrzegawczymi. "Zakaz zatrzymywania się", "Zakaz fotografowania", "Wstęp wzbroniony". Najpierw widać wieżę strażniczą, wysoko, na szczycie brunatnego wzgórza, potem niekończący się parkan z mnóstwem kamer i wreszcie, daleko z tyłu, w ostrym słońcu można dostrzec wysoki komin i kopułę reaktora. W miejscu, gdzie od szosy nr 25 odchodzi droga do „Negev Nuclear Research Center“, powiewają izraelskie flagi, a na kamieniu ktoś wymalował gwiazdę Dawida. Patriotyzm można tu jawnie okazywać. Cała reszta jest ukryta. Przy stalowej bramie stoją żołnierze. To koniec trasy. Albo początek tropienia śladów.
Atom w trybie przypuszczającym
Kto chce się zbliżyć do tej tajemnicy, musi zacząć od Dimony, bo w Dimonie wszystko się zaczęło. Tu jest centrum izraelskich badań nuklearnych, tu buduje się bombę – o ile bomba istnieje. Izrael nigdy nie potwierdził, że posiada broń atomową. Ale i nigdy nie zaprzeczył. Ten mały, ze wszystkich stron zagrożony kraj swą potężną broń spowił aurą tajemniczości. Kto o niej mówi, dużo ryzykuje i może wylądować w więzieniu jako szpieg. Kto o niej pisze, musi swój tekst przedstawić cenzurze wojskowej. Oczywiście istnieją książki i artykuły prasowe na ten temat, wszystkie pisane jednak w trybie przypuszczającym. Jeśli nikt nie będzie o tym mówił wprost, to może w końcu ludzie przestaną pytać – tak od prawie pięćdziesięciu lat wygląda oficjalna polityka atomowa Izraela.
Temat bomby izraelskiej powrócił ostatnio za sprawą bomby irańskiej. Przez cały maj na konferencji ONZ w Nowym Jorku trwały zabiegi o to, żeby i Izrael w końcu podpisał traktat o nierozprzestrzenianiu broni atomowej. Egipt i inne państwa arabskie domagają się ponadto stworzenia "strefy bez broni atomowej" na Bliskim Wschodzie, a prezydent USA Barack Obama oficjalnie popiera ten pomysł.