W ubiegły piątek wieczorem czasu amerykańskiego agencja ratingowa Standard&Poor’s podjęła decyzję bez precedensu: obniżyła wiarygodność kredytową Stanów Zjednoczonych z najwyższej noty AAA na stopień niższą AA+. Do gorszej oceny wypłacalności dołączyła negatywną prognozę na przyszłość, co oznacza, że Standard&Poor’s bierze pod uwagę dalszą obniżkę ratingu w ciągu dwóch nadchodzących lat. Początkowy szok osłabł nieco przez weekend: w poniedziałek światowe giełdy otwarły się wprawdzie na znacznych minusach, ale nie doszło do krachu, którego obawiano się jeszcze w sobotę. Przynajmniej w pierwszej chwili inwestorzy zachowali zimną krew i nie dali się wystraszyć jednej agencji ratingowej – Fitch i Moody’s, pozostałe dwie z wielkiej trójki, utrzymały najwyższą notę Ameryki.
Obniżka ratingu USA nie ma precedensu, ale nie należy przeceniać jej historycznego charakteru. Po pierwsze, oceny wiarygodności kredytowej państw są prowadzone dopiero od lat 80., więc ich wartość porównawcza jest ograniczona. Po drugie, jakkolwiek kondycja finansowa Ameryki jest gorsza niż 30 lat temu, jej obligacje pozostają najbezpieczniejszymi, a zarazem najbardziej płynnymi papierami skarbowymi. Po trzecie, zmiana ratingu była zasłużona i zapowiadana od miesięcy, więc inwestorzy mieli czas, by się z nią oswoić. Zaskoczona jest opinia publiczna i przywódcy, którzy nie dowierzali, że agencja ratingowa odważy się na zdegradowanie największej gospodarki świata. A jednak się odważyła.
Bezpośrednim powodem nie są wskaźniki makroekonomiczne (dług publiczny USA jest monstrualny w liczbach absolutnych, ale w relacji do PKB pozostaje niższy niż wielu krajów rozwiniętych), tylko paraliż polityki gospodarczej w Waszyngtonie. Beztroska, z jaką Kongres doprowadził państwo na skraj trudności płatniczych, ociągając się z uchwaleniem wyższego limitu długu publicznego, oraz niechęć Białego Domu do zdecydowanej walki z deficytem budżetowym sprawiły, że S&P postanowiła dać Ameryce żółtą kartkę.