Boris Johnson zwykle nie daje się przegadać. Tym razem burmistrz Londynu milczał, a zwykli londyńczycy krzyczeli: Czemu nikt nas nie chroni przed zadymiarzami?! Zaczęło się od Londynu, rozlało na Anglię: Birmingham, Manchester, Liverpool. Duże i mniejsze miasta, robotnicze i uniwersyteckie. Szok, przerażenie. Wstyd i upokorzenie. Za rok w Londynie ma się odbyć olimpiada, kilka tygodni temu cały świat podziwiał królewski ślub w katedrze westminsterskiej, teraz patrzy, jak dumna Brytania drży w posadach. Rządzi motłoch. Wściekli ludzie pytali: Gdzie jest policja? Gdzie premier?
Premier był na urlopie. Wrócił z Toskanii, kiedy sceny ze stolicy jego kraju przypominały te z czasu Bitwy o Anglię. Tylko że napastnikiem okazał się małolat w kapturze. Zaledwie kilka kilometrów od City, gdzie dżentelmeni zarabiają rocznie tyle, ile dzisiejszy nastolatek z Tottenham nie zarobi przez całe dorosłe życie. To są dwa Londyny, dwie Anglie.
Powstać z kolan
Peter Fagg, nauczyciel, dorastał na ulicy Arthurdon Road w dzielnicy Lewisham, która kilka dni temu płonęła w czasie zamieszek, ironicznie nazwanych Shopping Summer (tak niekiedy nazywa się w Wielkiej Brytanii czas letnich przecen). Lewisham to była zawsze dzielnica robotnicza. W latach 50. na jego ulicy mieszkały najwyżej trzy rodziny z Karaibów. – Mężczyźni pracowali jako kierowcy autobusów albo wywozili śmieci. Od końca lat 50. ludzi z tzw. West Indies zaczęło przybywać. – Miałem kilku czarnych kolegów. Trzymaliśmy się razem aż do szkoły średniej. Potem nowym było trudniej. W Anglii obowiązywały egzaminy wstępne (tzw. Eleven Plus), które dla niebiałych dzieciaków były trudne do przejścia.