W grudniu ubiegłego roku żywa pochodnia w Tunezji rozpaliła ogień rewolucji, który w pół roku przeniósł się na Egipt, Libię, Jemen i Syrię. Świat zachodni nazwał te zrywy arabską wiosną ludów. Wydawało się, że muzułmańskie narody północnej Afryki i Azji osiągnęły punkt zwrotny i pewnie prą ku wolności, równości i demokracji, a więc tym wszystkim wartościom, które stanowią podstawę funkcjonowania nowoczesnych państw Zachodu.
Europa i Ameryka natychmiast wyciągnęły przyjazną dłoń do rewolucjonistów, jeszcze zanim sami rebelianci potrafili określić wspólne cele i dążenia. Może stało się tak, ponieważ Unia Europejska i Ameryka pragnęły uwierzyć w postępowy charakter zapowiedzianych przemian, a może dlatego, że poprawne stosunki z kształtującym się od nowa światem arabskim, bez względu na jego przyszłe oblicze, leżą w żywotnym interesie obu zachodnich potęg.
Słowa Baracka Obamy, który w przeddzień załamania się linii obronnych Muammara Kadafiego w Tripolisie powiedział, że „przyszłość Libii należy do narodu libijskiego”, zmuszają do refleksji: czy próżnię, jaką zostawiają po sobie dyktatorzy, można wypełnić i czy narody, które przez dziesiątki, a może nawet setki lat nie zaznały wolności, potrafią i naprawdę chcą zbudować od podstaw nowe życie społeczne i polityczne?
Z żoną i złotem
Straż miejska w Tunisie tygodniami nękała ulicznego kramarza Mohammeda Bouaziziego, który bez zezwolenia władz sprzedawał warzywa na ulicznym straganie. Ale dopiero policzek wymierzony mu przez policjantkę spowodował, że 17 grudnia ubiegłego roku wszedł na posterunek policji, oblał się benzyną i podpalił.