Na Zachodzie nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Tam o kryzysie od dawna mówi się i pisze z powagą i obawą. Na tle codziennego szczebiotu większości polskich polityków oraz publicystów krajowe echa wypowiedzianych w Brukseli słów Rostowskiego okazały się niemal piorunujące. Po polsku histeryczne i przygnębiająco zgodne.
Kiedy trzy lata temu wybuchł obecny kryzys, polska debata ekonomiczna ciążyła ku tezie, że kryzysu nie ma, jest tylko problem amerykańskiego rynku hipotecznego, amerykańskiego sektora finansowego, niezrównoważonego budżetu Ameryki. Kiedy Europa zaczęła mieć kłopoty, w Polsce dominował pogląd, że to tylko zakażenie, a my jesteśmy bezpieczni, bo nasze powiązania z międzynarodowymi rynkami są ograniczone i poddane surowym rygorom. Kiedy wielkie wykupy i interwencje rządów na rynku bankowym przyniosły uspokojenie, podczas debaty emerytalnej z ministrem Rostowskim Leszek Balcerowicz orzekł, że kryzys się skończył. W polskiej debacie chętnie tę myśl podchwycono. Gdy Irlandia oraz kraje PIGS (Portugalia, Włochy, Grecja i Hiszpania) popadły w kłopoty, w Polsce zwyciężył pogląd, że jest to kara za niezrównoważenie budżetów wynikające z lenistwa i nieuczciwości Południa. Teraz, kiedy trudno jest w Europie znaleźć kraj, który kłopotów nie ma, mówi się, że to wina niedopracowanego projektu europejskiej waluty. Wszystko to jest prawda. I wszystko to jest złudzenie.
Można oczywiście uważać, że następujące po sobie fazy obecnego kryzysu to kolejne kryzysy, które bez związku przychodzą i odchodzą. Są ekonomiści, którzy twierdzą, że wchodzimy dopiero w drugą fazę kryzysowego „W” (czyli: faza finansowa za nami, budżetowa trwa, a za parę lat czeka nas faza monetarna, czyli gwałtowna inflacja, która zeżre długi publiczne i oszczędności ludzi).