Nie chcemy dla naszych dzieci czarnego getta” – napisali do ministerstwa edukacji mieszkańcy ubogiej dzielnicy Petach Tikwy, położonej nieopodal białego Tel Awiwu. Czarnym gettem stała się państwowa religijna szkoła podstawowa Ner Etzion, do której od lat, najpierw ku zdumieniu, potem oburzeniu rodziców, przyjmowane były tylko dzieci imigrantów z Etiopii. Demonstracje, które tam wybuchły, zostały odebrane jako krzyk drugiego już pokolenia wykluczonych i wyraz obaw, że podobny los czeka pokolenie trzecie.
Najgłośniej protestował 24-letni Mualet Dawawa, którego dziadowie przeprowadzili się z etiopskich gór Siman do Ziemi Obiecanej, o której śnili dziesiątki lat. W tej wymarzonej krainie bezrobotny wnuk marzycieli mieszka z 12-osobową rodziną i kilkuset sąsiadami takimi jak on, a jego mały synek Josi zamykany jest w szkolnym getcie.
Zdarza się, że głośne protesty odnoszą skutek. Ministerstwo edukacji przychyliło się do żądań rodziców. Szkoła Ner Etzion została zamknięta. Wtedy jednak okazało się, że żadna inna religijna szkoła w mieście „nie ma już wolnych miejsc” dla uczniów wyróżniających się ciemną skórą. Minęło kilka tygodni od rozpoczęcia roku szkolnego, a ponad setka dzieci wciąż czeka w domu na swój pierwszy dzień w klasie. Wśród nich także Josi.
„Nikt nas nie chce” – tłumaczy Dawawa reporterom telewizyjnym. „Wiem, że mój Josi lepiej mówi po amharsku niż po hebrajsku, bo w tym języku porozumiewa się z dziadkami, wiem, że nie umie budować pałaców z klocków lego, jak to robią białe maluchy, wiem, że nasze dzieci z trudem osiągają ogólnie wymagane standardy intelektualne – ale czy tak ma być już zawsze?