Konflikt toczy się w dalekiej Argentynie, lecz jego burzliwe koleje mówią sporo o schorzeniach demokracji nie tylko w tym kraju. Jaką rolę we współczesnych demokracjach odgrywają – czy może: zdarza się im odgrywać – środki masowego przekazu? Kiedy media wypowiadają się w imię dobra wspólnego, a kiedy są rzecznikiem interesów partykularnych? W jaki sposób władza polityczna traktuje czwartą władzę: jako niezbędnego kontrolera demokracji czy raczej jako wspólnika lub wroga? Jakiej próbie poddawane jest dziennikarstwo?
Zamach na wolność słowa?
Dwa lata temu z Buenos Aires poszła w świat wiadomość, że lewicujący rząd Cristiny Kirchner chce wprowadzić medialną ustawę kagańcową. Największa gazeta „Clarín”, a wraz z nią inne środki przekazu niechętne rządowi podniosły larum, że w Argentynie zagrożona jest wolność słowa. Brzmiało to wiarygodnie. „Clarín” był swego czasu największą – a wciąż jest jedną z największych – gazet w świecie języka hiszpańskiego, cieszącą się niemałym prestiżem. W ostatnich latach na fali zmian w duchu lewicowym w Ameryce Łacińskiej zdarzały się ostre konflikty rządów z mediami. Najgłośniejszy był spór opozycyjnych mediów z prezydentem Hugo Chavezem w Wenezueli, choć podobne miały też miejsce w rządzonych przez prawicę Peru (ostatnio też skręciło w lewo) i Kolumbii.
Wenezuelskiemu konfliktowi rząd–media daleko do prostego, czarno-białego obrazu, niemniej ustawa, jaką tam wprowadzono, daje się wykorzystywać – i rząd Chaveza to robił – do uciszania krytyków władzy.