Radosław Korzycki: Po raz pierwszy w Polsce w historii wolnych wyborów mieliśmy na listach kwoty rezerwujące co najmniej 35 proc. miejsc dla jednej z płci, w praktyce ułatwiające kobietom udział w życiu publicznym. Ustawa, która je gwarantowała, od początku budziła sprzeciw prawicy, a w parlamencie przeszła nieznaczną większością. Czy owe wątpliwości były w ogóle uzasadnione? Czy taka odgórna promocja kobiet w polityce jest potrzebna?
Martha Nussbaum*: Myślę że każdy kraj powinien rozwiązywać problem nierówności płci w kontekście własnych doświadczeń i politycznej tradycji. W Stanach Zjednoczonych na przykład tak rozumiane „kwoty” nigdy by nie przeszły. Tutaj działają inne formy zachęcania. Chociażby sposób rekrutacji wewnątrz partii, nastawiony na szukanie kandydatów przede wszystkim wśród kobiet. Ale w wielu innych krajach, tak różnych jak Szwecja i Indie, odgórnie narzucony procentowy udział kobiet na listach wyborczych - co właśnie przetestowała Polska - okazał się bardzo skuteczny we wzmacnianiu pozycji kobiet. Nie tylko w wąsko rozumianej polityce, ale też np. na wyższych uczelniach.
Tymczasem wyniki wyborów mogą rozczarować. W nowym Sejmie będzie 23 proc. kobiet, tylko o dwa proc. więcej niż w poprzednim. Egzamin z kwot zdała tylko rządząca partia premiera Tuska, w której klubie będzie ich rzeczywiście 35 proc. Wśród parlamentarzystów lewicy na sześciu posłów przypada jedna posłanka. Jakby patetycznie to nie brzmiało, ale czy oblaliśmy test z demokracji?
To nie jest najlepszy czas na takie oceny. Może lepiej poczekać i zobaczyć, jakie społeczne skutki za jakiś czas da obecna, przewidziana ustawą, kwota 35 proc.