Wyobraźmy sobie, że Donalda Tuska zastępuje nagle Leszek Balcerowicz albo Danuta Hübner. To pierwsze stało się w piątek w Atenach, to drugie nastąpiło w sobotę w Rzymie: premierem Grecji został b. szef banku centralnego Lucas Papademos, a szefem rządu Włoch b. komisarz unijny Mario Monti. Profesorowie z nadania mają posprzątać bałagan po politykach z wyboru, a na krótką metę uspokoić inwestorów wystraszonych widmem rozpadu strefy euro. To ci ostatni odwołali Jeorjosa Papandreou i Silvia Berlusconiego, choć wyborcy obu panów bynajmniej po nich nie płaczą.
Sami technokraci nie ocalą strefy euro, ale przesilenie polityczne może uspokoić nastroje finansowe. Z jednej strony Papademos i Monti gwarantują przeforsowanie koniecznych cięć i reform, z drugiej ofiara z Papandreou i Berlusconiego może przekonać wyborców w obu krajach do akceptacji bolesnych wyrzeczeń. Jedno i drugie pozwoli odbudować zaufanie inwestorów, nie zmienia jednak rachunku finansowego: Grecja musi ogłosić niewypłacalność i może wyjść ze strefy euro, a Włochy będą potrzebowały wsparcia, by w niej pozostać i utrzymać płynność.
Oba te scenariusze niosą nowe trudności. Państwo włoskie jest największym w Europie i trzecim na świecie emitentem obligacji, jego dług wynosi 1,9 bln euro, z tego 650 mld musi zostać zrefinansowane, czyli zwrócone i ponownie pożyczone w ciągu nadchodzących trzech lat. Przy rentowności w okolicach 7 proc., a taką osiągnęły w ubiegłym tygodniu włoskie obligacje na rynku wtórnym, Italia nie będzie w stanie obsłużyć swojego długu i pójdzie w ślady Grecji.