Jego partia wygrała wprawdzie niedzielne wybory parlamentarne, ale dostała niespełna 50 proc. głosów – a to i tak zawyżony wynik, bo media donoszą o powszechnych fałszerstwach wyborczych. Ale największe fałszerstwo jest wpisane w ordynację – podwyższony do 7 proc. próg wyborczy sprawia, że głosy oddane na mniejsze partie, w tym liberalną opozycję, zamienią się teraz w mandaty dla Jednej Rosji i dopełnią jej większość w Dumie Państwowej.
W normalnej demokracji połowa głosów byłaby świetnym wynikiem, ale w demokracji kierowanej, jak sam Putin nazwał ustrój dzisiejszej Rosji, jest sromotną klęską. Żeby rządzić za obywateli, trzeba bowiem mieć silny mandat lub cieszyć się ich uwielbieniem, a coraz więcej Rosjan odmawia dziś Putinowi jednego i drugiego. Zachodni obserwatorzy chcą w tym widzieć spóźniony triumf demokracji i protest przeciwko autorytarnym zapędom ekipy rządzącej, ale głównym powodem jest kryzys gospodarczy i zmęczenie samym Putinem. Premier nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa socjalnego, które obiecywał w zamian za pełnię władzy, a kult jednostki obraca się w osobistą wrogość. To kryzys reżimu, nie narodziny wolności.
O stanie rosyjskiej demokracji świadczy najlepiej obraz opozycji. Drugą siłą w Dumie są nieśmiertelni komuniści, którzy mamią Rosjan nostalgią za Związkiem Radzieckim, a czwartą przerażający nacjonaliści, którzy widzą Rosję w granicach caratu. Przez lata groźba obu tych alternatyw usprawiedliwiała rządy Putina w oczach Zachodu, a w samej Rosji stanowiła wygodny pretekst, by manipulować układem sił w Dumie. Za radą technologów władzy w 2006 r.