To był ostatni dzwonek, by przerwać milczenie Warszawy w życiowej kwestii, jak przywrócić zaufanie nie tylko do eurowaluty, ale i do Unii jako całości. Ten głos – wsparty przez Donalda Tuska – był konieczny ze względu na kończącą się polską prezydencję oraz dlatego, że jeśli reforma UE ma uspokoić rynki, to musi być, przynajmniej w zarysach, sfastrygowana na brukselskim szczycie 27 państw członkowskich 8–9 grudnia.
Wyraziste wystąpienia Tuska i Sikorskiego były konieczne również dla nas tu, w kraju, by nareszcie ruszyła debata, jakie jest miejsce Polski w przyszłej Europie. Prezydent RP z początku sarkający, że jednak dyskusja o Europie powinna się najpierw odbyć w Polsce, włączył się do niej rozważaniami, co to znaczy „więcej Europy”. Prawica, jak zwykle, zaczęła wołać: „zdrada”. PiS domaga się trybunału stanu dla ministra i mobilizuje ulicę do marszu (w rocznicę stanu wojennego) w obronie niepodległości zagrożonej jakoby przez jakąś IV Rzeszę. Trudno dyskutować w takim stylu, ale debata europejska – z PiS lub bez – jest Polakom potrzebna.
Berlin był dobrym miejscem na programowe wystąpienie w sprawach Unii. Sikorski zasygnalizował stabilność polsko-niemieckiej wspólnoty interesów, a zarazem wytknął rządowi Angeli Merkel, że Niemcy – największy beneficjent UE – nie mogą zwlekać z trudnymi dla siebie decyzjami ratowania euro. Historyczne zdanie: „mniej obawiam się niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności”, nie jest żadnym „berlińskim hołdem”. Przeciwnie, Sikorski wypomniał Niemcom, że ze względu na swój potencjał mają obowiązki wobec Europy, nawet jeśli te kłócą się z krótkowzrocznym egoizmem narodowym.