Nie zostałeś zawodowym politykiem tylko dlatego, że w 1994 r. przegrałeś wybory do Senatu z Tedem Kennedym – rzucił w debacie telewizyjnej w stanie Iowa (gdzie 3 stycznia ruszyły prezydenckie prawybory) Newt Gingrich. Mitt Romney zaniemówił, potem obrócił spięcie w żart. Cios był jednak wymierzony celnie – zdarł z gubernatora Massachusetts fałszywy kostium politycznego outsidera. Zamiast zrewanżować się Gingrichowi za atak, Romney tonował krytykę. Pozostał miłym facetem, ale jego szanse na republikańską nominację w jesiennych wyborach prezydenckich nagle stanęły pod znakiem zapytania.
Jeszcze nieco ponad miesiąc temu bezbarwny technokrata wydawał się pewnym kandydatem na przeciwnika Baracka Obamy. Kolejni konkurenci padali jak muchy, ale w listopadzie Romney doczekał się poważnego rywala. Gingrich, były przewodniczący Izby Reprezentantów, którego polityczną karierę uważano za zakończoną, wysunął się na pozycję lidera. Zanosi się na kilkumiesięczną walkę o nominację.
Partia za Mittem
Sondaże wskazują, że Romney ma znacznie większe szanse na pokonanie obecnego prezydenta. Tylko on może sobie zjednać wyborców niezależnych, którzy przesądzają zwykle o wyniku głosowania. Gingrich cieszy się popularnością w republikańskich masach, ale uchodzi za niewybieralnego w rozgrywce o Biały Dom. Partyjny establishment popiera więc Mitta i robi, co może, aby utrącić Newta. Nie wiadomo, czy mu się uda. Republikańscy działacze wpadli w rozpacz – siwieją włosy czołowego agitatora z telewizji Fox News Seana Hannity.
Wszystko zdawało się opozycji sprzyjać, a tu grozi porażka. Bezrobocie jest wciąż wysokie, większości Amerykanów powodzi się gorzej niż kilka lat temu, 75 proc.