Parlament Europejski przypomina nieco klub dyskusyjny. To nie Sejm na Wiejskiej, gdzie trzeba przepychać się łokciami i głośno walczyć o swoje, tu trzeba słuchać racji drugiej strony, cierpliwie tłumaczyć i negocjować. I okazało się, że dla Jerzego Buzka to idealne miejsce. Był tam w swoim żywiole. Pływał jak ryba w wodzie, a naturalne predyspozycje jego charakteru zostały wykorzystane w 100 procentach.
Posłowie doceniali też jego wielką kulturę osobistą opanowanie i spokój, jaki z niego emanował. Chociaż czasami zarzucano mu, że jest zbyt miękki i nie potrafił tupnąć nogą, kiedy sytuacja tego wymagała. Nie przerwał tyrady brytyjskiego konserwatysty Nigela Farage'a, który wymyślał przewodniczącemu Rady Europejskiej, Hermanowi Van Rompuy'owi od nieudaczników, i zbyt późno zareagował kiedy inny Brytyjczyk, Godfrey Bloom krzyknął po wystąpieniu Martina Schulza „jeden naród, jedna religia, jeden wódz”, a potem nazwał Niemca antydemokratycznym faszystą. Część eurodeputowanych oczekiwała większej stanowczości i twierdzili, że przez to, że przewodniczący stara się nikogo nie urazić na salę obrad wkrada się bałagan.
Dziwiło kiedy Jerzy Buzek całował kobiety w rękę i komentowano kiedy upierał się, żeby obrady prowadzić po angielsku, tym bardziej, że nie znał tego języka bardzo dobrze. Wielu posłów swoje wystąpienia rozpoczynało tylko po angielsku, a potem przechodzili na swój ojczysty język, w którym czuli się swobodnie. Jerzy Buzek chciał skracać dystans pomiędzy rozmówcami i w swoich wystąpieniach używał zawsze angielskiego.
Można się na to zżymać, ale z drugiej strony warto ten wysiłek docenić. Josep Borrell, Hiszpan który był przewodniczącym między 2004 a 2007 r.