Jeszcze przed świętami dyrektor zarządzająca Międzynarodowego Funduszu Walutowego postraszyła powtórką Wielkiej Depresji, potem prezes Europejskiego Banku Centralnego po raz pierwszy przyznał, że strefa euro może się rozpaść. Ale wypowiedzi, które jeszcze niedawno wstrząsnęłyby giełdami, dziś spotykają się z obojętnością. Oficjele powtarzają to, co eksperci mówili rok temu, poza tym straszenie katastrofą na nikim nie robi już wrażenia. Zwłaszcza w Polsce, gdzie kryzys ma wciąż status UFO – wszyscy o nim mówią, ale nikt go nie widział.
Jak w czasach prosperity królował hurraoptymizm, tak dziś rządzi „ojejpesymizm” – równie bezpodstawna i żarliwa wiara w to, że wszystko się zawali, a po krachu przyjdzie wojna. Wtedy mamiono nas sielanką, dziś karmi się katastrofą. Na dodatek każdy chce być dziś Nostradamusem – ogłosić radykalną przepowiednię, by za rok chodzić w chwale proroka, który to wszystko przewidział i zasługuje na bezkrytyczny posłuch. Inni straszą, że sama propaganda kryzysu potęguje nieszczęście – jakby lata wieszczenia prosperity zrobiły cokolwiek, by uchronić nas przed obecnymi kłopotami. Tak naprawdę nikt nie wie, co przyniesie kryzys. Światową gospodarką nie rządzi pieniądz, nie kontrolują jej osławione rynki finansowe, nie władają nią wreszcie politycy. Nikt nie sprawuje nad nią pełnej kontroli, bo – jak zauważył Zygmunt Bauman – wyrosła poza istniejące struktury władzy, zarówno tej politycznej, jak i ekonomicznej. Zamiast państwowego ładu, który od dłuższego czasu był fikcją, oglądamy dziś rynkową anarchię: totalną współzależność krajowych gospodarek przy całkowitej nieprzewidywalności globalnego kapitału. Trudno się dziwić, że w takich warunkach prorocy są w cenie.
Tyle że ta anarchia nie może trwać wiecznie.