Christian Wulff należy do tych – niezbyt już licznych w pokoleniu pięćdziesięciolatków – polityków niemieckich, dla których sprawy polsko-niemieckie mają szczególne znaczenie. Już jako premier Dolnej Saksonii angażował się na rzecz polsko-niemieckiej wymiany młodzieżowej. Jako prezydent Republiki Federalnej jedną ze swych pierwszych wizytę zagraniczną złożył w Warszawie. I wraz z prezydentem RP stworzył spolegliwy tandem w sprawach europejskich.
Niemiecka opinia publiczna jest zniesmaczona nie tyle nawet owym tanim kredytem, w którego otrzymaniu stanowisko premiera odgrywało jakąś rolę, ile faktem, że jako prezydent nie potrafił uciąć sprawy przyznając, że wzięcie kredytu było błędem. Gdyby Wulff natychmiast ujawnił wszystkie fakty i przeprosił za błąd, to wprawdzie poniósłby pewien uszczerbek na honorze, ale stosunkowo niewielki. W końcu, który z polityków – i nie tylko polityków - nie wykorzystuje swego stanowiska dla prywatnych korzyści?
Christian Wulff znalazł się w opałach nie tyle z powodu owego nieszczęsnego kredytu, ile z powodu próby zatuszowania całej sprawy. Dzwonił do szefów koncernu. Próbował się dodzwonić do redaktora naczelnego „Bildu”, by ten wstrzymał publikację, a gdy Kaia Dieckmanna nie zastał, wysłał mu mail z pogróżką wystąpienia na drogę sądową. Po czym, już w rozmowie telefonicznej, przepraszał za „ton i treść wiadomości”.
Cała ta afera nadszarpnęła i tak niemocną pozycję Wulffa. W Niemczech prezydent państwa ma jeszcze mniejsze prerogatywy polityczne niż w Polsce. Jest głównie autorytetem moralnym. I jako taki powinien być nieskazitelny. Ale w czasach bezwzględnego dziennikarstwa śledczego, trudno o nieskazitelność.