Dla wydawców bulwarowych gazet, zamieszczających plotki z życia wyższych sfer, Niemcy są wciąż jednym z największych rynków w Europie. „Arystokraci nie zniknęli, i nawet jeśli większość z nich nie mieszka w pałacach i zamkach, to wychowują swoje dzieci tak, jakby już jutro mieli się tam z powrotem przeprowadzić – pisze Christine von Brühl w książce „Szlachectwo zobowiązuje”.
Wie, o czym mówi. Swój wpisany do dowodu osobistego tytuł hrabiowski odziedziczyła po przodkach związanych z dworem królów saskich, kupiony przez przodków pałac w Warszawie – pałac Brühla (wysadzony w powietrze w grudniu 1944 r.) – był przed wojną siedzibą naszego MSZ. Wychowywała się w rodzinie, której zasad nie zniweczyły nawet wielokrotne, wynikające z dyplomatycznej pracy ojca, przeprowadzki (na początku lat 80. mieszkali przez kilka lat w Warszawie). Wakacje spędzała u babki, która zapraszała do swego XVIII-wiecznego zamku na południu Niemiec liczne wnuki i jeszcze większą gromadę kuzynostwa. Po śniadaniu zjawiała się w salonie kucharka w wykrochmalonym fartuchu, pytając chlebodawczynię o życzenia związane z obiadem, przy stole usługiwał kamerdyner w białych rękawiczkach, a żadnemu z dzieci nie przyszło do głowy wstać od stołu, zanim nie uczyniła tego utytułowana babcia.
Z pełnej humoru relacji hrabiny von Brühl wyłania się świat, który żyje na uboczu obyczajowych przemian, za to według zasad i swoistego przymusu, które autorka nazywa kontrolą przynależności, sprawowaną surowo przez innych arystokratów. Sprostanie nieustającemu egzaminowi wymaga samokontroli i dyscypliny, do której błękitnokrwiści trenowani są od dziecka.