Różne są bale w Wiedniu, ale ten akurat nie należy do zaszczytnych. Pod koniec stycznia do pałacu Hofburg zjechało trzy tysiące gości z całej Europy, wśród nich prawicowi radykałowie, neonaziści, antysemici i negacjoniści. Organizatorem balu Olympii jest austriackie bractwo studenckie zamknięte dla kobiet i Żydów, a gospodarzem był Martin Graf, przywódca skrajnego skrzydła Partii Wolności Austrii, tej samej, której przewodził swego czasu Jörg Haider. To Graf przedstawił zebranym gościa honorowego: szefową Frontu Narodowego (FN) Marine Le Pen. Kandydatka na prezydent Francji tańczyła walca w brunatnym towarzystwie, na dodatek dokładnie w Dzień Pamięci o Ofiarach Holocaustu.
Oburzeniu nie było końca, ale Francuzi nie zmienili o niej zdania. Na 90 dni przed wyborami Le Penówna pnie się w górę w sondażach – według instytutu IFOP od Nicolasa Sarkozy’ego dzielą ją już tylko dwa punkty procentowe deklarowanego poparcia, a w grupie wyborców aktywnych zawodowo wyprzedziła już prezydenta i jest na drugim miejscu. Jeśli pierwsza tura wyborów przyniesie taki wynik, Sarkozy straci urząd, a kandydat socjalistów François Hollande będzie miał zwycięstwo w kieszeni. Głosy sprzeciwu wobec Marine Le Pen przejdą bowiem na niego tak samo jak 10 lat temu na Jacques’a Chiraca. Wtedy do drugiej tury wdarł się Jean-Marie Le Pen.
Rok po tym, jak ojciec przekazał stery partii córce, Front Narodowy idzie jak burza. Ubiegłej wiosny zebrał 15 proc. głosów w wyborach kantonalnych, dziś jego liderka jest czarnym koniem wyborów prezydenckich – a wszystko niespełna cztery lata po wielkiej porażce z 2007 r.