Biedni czy bogaci: kto powinien ponieść największy ciężar wychodzenia z kryzysu? Wokół tego pytania może się kręcić amerykańska kampania prezydencka. Od pół roku prezydent Obama apeluje o podwyżkę podatków dla bogaczy. Republikanie niezmiennie zarzucają mu wzniecanie walki klas i dzielenie społeczeństwa. Ale rosnące notowania prezydenta wskazują, że ten straszak, choć długo skuteczny, tym razem już nie zadziała. Większości podoba się pomysł uderzenia milionerów po kieszeni – w sondażach 57 proc. Amerykanów uważa, że najzamożniejsi płacą zbyt niskie podatki.
W Ameryce rosną rozpiętości materialne, antagonizmu klasowego nie trzeba wzniecać, bo społeczeństwo jest podzielone jak rzadko kiedy. Dwie trzecie Amerykanów uważa, że w USA istnieją silne konflikty między biednymi a bogatymi – w ciągu ostatnich dwóch lat o 10 proc. wzrósł odsetek wyrażających taką opinię. Nierówności dochodów wzrosły w ostatnich trzech dekadach we wszystkich krajach wysoko rozwiniętych, ale w USA ten wzrost jest większy niż gdzie indziej, niemal tak jak w Trzecim Świecie. Według niedawnego raportu OECD, rozpiętość między dochodami najzamożniejszych i najuboższych obywateli w Niemczech, Danii i Szwecji wynosi jak 6 do 1, na południu Europy jest nieco większa, ale w USA obrazuje go proporcja 14 do 1.
Klasy i kasty
Od 1985 r. realne dochody szefów wielkich korporacji wzrosły pięcio, dziesięciokrotnie, a dochody średnio zarabiających i najbiedniejszych Amerykanów stoją lub nawet spadły. Ale nie liczby są najważniejsze. Kult dolara i kult sukcesu był tu zawsze. Propozycje redystrybucji dochodów, zabierania bogatym, by oddać biednym, spotykały się zwykle z ripostą: nie można karać za sukces.