Amerykańscy guru od politologii powiadają, że kto wygra prawyborczy „superwtorek” w stanie Ohio, ten ma w kieszeni nominację na republikańskiego kandydata na prezydenta. Jeśli tak, to na razie kieszenie rywali są puste.
Wprawdzie mormon multimilioner Mitt Romney wygrał w Ohio, ale nieznacznie. Nie oderwał się na bezpieczną odległość od katolika fundamentalisty Ricka Santoruma. Republikańscy wyborcy mają miny niewyraźne: Romney im pasuje, bo jest człowiekiem sukcesu, ale bardziej ich kręci Santorum, bo bez pardonu wali w lewicę za wszystkie możliwe grzechy przeciwko Panu Bogu.
I to ludowy elektorat prawicowy rozumie i lubi czasem bardziej niż obietnice obniżenia podatków i tworzenia nowych miejsc pracy. Dlatego gorący ideologicznie Santorum jest nadal w grze, choć po superwtorku miał już być jeden lider wyścigu po nominację na republikańskiej konwencji 26 czerwca.
Walka zatem będzie jeszcze długa i zacięta. Romney ma w niej większe szanse, bo prowadzi z Santorumem nie tylko pod względem funduszu wyborczego i głosów prawyborców, lecz także pod względem liczby pozyskanych delegatów na finałowy zjazd Partii Republikańskiej za niecałe cztery miesiące.
Romney nie zmobilizowałby tak prawicowego elektoratu jak Santorum w starciu z Obamą. Ale nawet Santorum ze swym chrześcijańskim fundamentalizmem nie dałby rady z Obamą, bo większość Amerykanów nie lubi, jak się im mówi, z kim mogą iść do łóżka i co w nim robić. W normalnej polityce demokratycznej ekstremiści odpadają, wygrywają umiarkowani. Ale czy polityka jest dziś normalna?