Wzywa do tego prezydent Hamid Karzaj, ale do decyzji dojrzeli przede wszystkim Barack Obama i David Cameron, którzy mają na tej wojnie najwięcej żołnierzy. Obaj już wiedzą, że nie powtórzą sukcesu z Iraku, gdzie tuż przed wyjściem udało się ustanowić względnie stabilną władzę i zbudować armię zdolną do zapewnienia spokoju.
Siły afgańskie liczą aż 400 tys. żołnierzy i policjantów, ale mimo kilku lat szkolenia ich działania bojowe sprowadzają się do chodzenia za Amerykanami i Anglikami, gdy ci walczą z talibami. Armię prześladuje analfabetyzm i plaga nieuprawnionego użycia broni – głównie przypadkowych wystrzeleń, ale ostatnio także umyślnych ataków na amerykańskich żołnierzy. Trudno uwierzyć, by afgańska armia mogła przejąć ich obowiązki, a nawet gdyby im podołała, wątpliwe, by pozostała lojalna Karzajowi, który z obawy o własne życie nie opuszcza pałacu w Kabulu.
Mimo zwiększenia liczby żołnierzy sami Amerykanie nie panują dziś nad Afganistanem. Pakistan dba o to, by rebelia talibów na południu kraju nie zgasła, tymczasem na spokojnej dotąd północy mnożą się ataki zwykłych Afgańczyków na wojska NATO. Pierwsi czekają na wyjście Amerykanów, by znowu ruszyć na Kabul, drudzy mają dosyć okupantów, którzy w zaciszu baz palą egzemplarze Koranu. Obama, zajęty własną reelekcją i potencjalną interwencją w Iranie, chętnie wycofałby się wcześniej niż z końcem 2014 r., jak sam obiecał dwa lata temu.
Prawdziwa wojna w Afganistanie dopiero się zacznie. Amerykanie otwarcie mówią, że po ich wyjściu kraj ogarnie konflikt wewnętrzny na dużą skalę, w którym wybiorą jedną ze stron i będą ją wspierać. Inne afgańskie frakcje też znajdą swoich popleczników: wywiad pakistański już usiłuje równoważyć wpływy gospodarcze Indii, Chiny mają wielkie inwestycje, które będą chciały ochronić, Rosja też nie będzie bezczynnie patrzeć na wojnę domową pod swoim bokiem. Kolejny znak, że Polska nie ma czego szukać w Afganistanie.