Wśród hałd świeżo wydobytego węgla kuca Showrat, w koszulce z podwiniętymi rękawami, w brudnych dżinsach i z niepewnym uśmiechem na śniadej twarzy. Drobna budowa ciała i figlarne spojrzenie sprawiają, że wygląda na nie więcej niż 14 lat. – Mam 16 – prostuje stanowczo chłopak, dyskretnie odwijając z palców ochronne opatrunki z zabrudzonej waty i gazy. Już od czterech lat zajmuje się kruszeniem węgla. Szkołę rzucił, by razem z czwórką starszego rodzeństwa, które także pracuje w składzie, pomóc matce i ojcu. Całe dnie spędzają teraz rozbijając młotem bryły węgla – niektóre wielkości ludzkiej głowy.
Do domu Showrat wraca wieczorem z 300–400 rupiami w kieszeni (to tyle co 4,60–6,10 euro). Mówi, że lubi grać w kości – czasem dla zabawy, czasem na pieniądze. Podobnie jak znakomita większość robotników pracujących w 5 tys. okolicznych kopalni, mieszka w jednej z licznych wiosek na wzgórzach. Nie chce podać jej nazwy, aby nie ujawnić zbyt wielu informacji obcemu, na którego i tak podejrzliwie zerkają już nie tylko pozostali pracownicy, ale też zarządcy. Jego imię wskazuje jednak, że rodzina chłopaka może pochodzić z sąsiedniego Bangladeszu.
W stukocie i pyle
Shillong, stolicę stanu Meghalaya, od samego serca węglowego zagłębia Jaintia Hills dzieli nerwowa, czterogodzinna podróż, momentami przyprawiająca o mdłości. Taksówkarz miota przekleństwa w kierunku kolumny ciężarowych samochodów blokujących pas autostrady. Każda z jaskrawo pomalowanych ciężarówek wiezie węgiel – bogactwo Meghalayi, które z właścicieli kopalni robi krorepati, indyjskich milionerów.