Czy Wojciech Jaruzelski pracuje jeszcze w „Gazecie Wyborczej”? – pyta Fabio Reinhardt. 32-letni pirat o wyglądzie zapaśnika o gołębim sercu upiera się, że spotkał go kilka lat temu na Mazurach. Marzył wtedy o karierze w mediach, a Jaruzelski przyjechał poprowadzić warsztaty o zawodzie reportera. Szybko wychodzi na jaw, że Reinhardt ma na myśli innego Wojciecha – Jagielskiego.
Dziś Reinhardt nie zamierza już być reporterem, sam jest oblegany przez dziennikarzy. I niech nikogo nie zmyli łagodne spojrzenie i koszula grzecznie wpuszczona w spodnie – Reinhardt to wiceprzewodniczący klubu Partii Piratów w berlińskim Landtagu. Należy do pierwszoplanowych postaci nowego ugrupowania, które rozsadza właśnie niemiecką scenę polityczną.
We wrześniu ubiegłego roku na partię absolutnych debiutantów zagłosowało 8,9 proc. mieszkańców Berlina. – Na listach było nas piętnaścioro. Weszli wszyscy, co do jednego! Gdybym z jakiegoś powodu musiał oddać mandat, nie miałby kto wskoczyć na moje miejsce – wspomina ze śmiechem 28-letni Martin Delius. Szybko okazało się, że tamten sukces jest czymś więcej niż tylko kaprysem wielkomiejskiego i rozmiłowanego w dziwactwach Berlina. Pod koniec marca piraci z łatwością weszli do Landtagu Kraju Saary (7,4 proc. głosów), a w maju wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pojawią się w parlamentach Szlezwika-Holsztynu oraz największego niemieckiego landu Nadrenii-Westfalii. Stamtąd już tylko krok do sukcesu w całej Republice Federalnej.
Wcześniej byli Zieloni
– Od lat jesteśmy częścią fundamentalnej debaty publicznej XXI w.: dyskusji o Internecie. Wielu zamyka na nią oczy, ale to nie znaczy, że ona nie istnieje – przekonuje Delius. Ruchy piratów powstawały w Europie już od 2006 r., gdy szwedzka policja uderzyła w The Pirate Bay, największą na świecie platformę, umożliwiającą wymianę muzyki, filmów i oprogramowania. Od tamtej pory konflikt o to, jak odróżnić niewinne dzielenie się muzyką swojego ulubionego zespołu od zakrojonego na szeroką skalę okradania twórców z ich praw autorskich, mocno podzielił zachodnie społeczeństwa. Głośny spór o ACTA to tylko najnowsza z bitew w tej wojnie, a Partia Piratów to pierwsze ugrupowanie, które na fali protestów może wejść do parlamentu.
W Niemczech piratów upolitycznił wielomiesięczny spór, czy niemieckie państwo ma prawo przeszukiwać w trybie online domowe komputery swoich obywateli i gromadzić uzyskane w ten sposób dane. Takie same pomysły miałoby Stasi, gdyby doczekało do ery 2.0 – przekonywali piraci, a z nimi coraz większa część niemieckiego społeczeństwa. Najnowsze sukcesy piratów najlepiej pokazują, że wszystkie te internetowe spory od dawna nie są już drugorzędną dziecinadą paru komputerowych oszołomów. Sieć stała się w ciągu ostatniej dekady równie ważną przestrzenią społeczną jak praca czy rodzina, trudno więc się dziwić, że wychodzenie naprzeciw takim wyzwaniom, jak prawa autorskie online czy prywatność w Internecie, stają się przepustką do wielkiej polityki.
Dojrzewanie i polityczna socjalizacja pokolenia 2.0 to niejedyne przyczyny sukcesów debiutantów. Delius sam jest tego najlepszym przykładem. – Przed pojawieniem się piratów nigdy mi nie przyszłoby do głowy, żeby angażować się politycznie. Wszystkie partie wydawały mi się siebie warte: skostniałe i niesympatyczne. Dopiero poznając piratów zobaczyłem, że można robić politykę, pozostając w zgodzie z samym sobą – tłumaczy. W tym sensie piraci powtarzają scenariusz Zielonych sprzed 30 lat. Ekolodzy też byli wyszydzani przez starych wyjadaczy jako polityczni amatorzy i partia jednego tematu. Ich brodaci posłowie w tanich wełnianych swetrach i posłanki z kwiatami we włosach kontrastowali z krawaciarską klasą polityczną równie mocno jak Delius i Reinhardt z resztą berlińskiego Landtagu.
Ale Zielonym udało się na stałe wpisać w krajobraz niemieckiej polityki i mocno ją przewietrzyć. Za rządów Gerharda Schrödera poznali nawet smak władzy, a ich lider, dawny rebeliant Joschka Fischer, awansował do roli szanowanego męża stanu i przez lata był najpopularniejszym politykiem za Odrą. Miało to jednak swoją cenę: Zieloni stracili młodzieńczą niewinność, zapał do naprawiania świata i zrobili się salonowi, by nie powiedzieć równie mieszczańscy jak socjaldemokraci i chadecy. Nic dziwnego, że nowymi zielonymi są dziś pomarańczowi (od jednego z kolorów partyjnego logo). Piraci są w każdym razie tak nieprzygotowani do polityki jak ekolodzy 30 lat temu.
Doświadczenie Deliusa, najbardziej otrzaskanego z deputowanych partii w berlińskim Landtagu, polega na zasiadaniu w parlamencie studentów Uniwersytetu Technicznego w Berlinie. Reinhardt był dziennikarzem freelancerem. Prócz nich we frakcji jest jeszcze kilku programistów i studentów, a także doktorant, dziennikarz oraz urzędnik. Dominują roczniki 70. i 80., styl ubioru zdecydowanie casual.
Piraci uwielbiają, gdy się ich pyta, czy są prawicą, czy lewicą? „Stoimy ponad tymi skostniałymi i sztucznymi schematami. Pytanie na miarę XXI w. nie brzmi już: czy jesteś konserwatystą, czy socjaldemokratą. Raczej: czy chcesz wolności, czy godzisz się na autorytaryzm” – głosi partyjne Wiki, czyli polityczny manifest piratów, który może modyfikować każdy internauta sympatyk. Podobnie jak w przypadku Wikipedii ma tu działać popularna w sieci zasada crowdsourcingu, w myśl której jednostka może się mylić, a tylko odpowiednio duże grono poprawiających się nawzajem użytkowników może dać optymalną odpowiedź. Dzięki temu program piratów ma w sposób naturalny dryfować w kierunku odpowiadającym większości członków partii.
Piracki model demokracji
W pirackim Wiki jak na dłoni widać mocne i słabe punkty tej najmłodszej z niemieckich partii. Kwestie ochrony prywatności w sieci, konieczności gruntownej reformy praw autorskich oraz postulat większej przejrzystości życia publicznego są opisane wyczerpująco i z pazurem. „Chcemy przezroczystego państwa, ale nie przezroczystego obywatela” – głoszą piraci, nawołując do szerszego wykorzystywania nowych możliwości patrzenia rządzącym na ręce. Mają też w swoim arsenale wiele celnych odpowiedzi na argumenty koncernów płytowych, które chcą walczyć z piractwem sieciowym. Proponują nowatorskie rozwiązania w stylu kulturowego flatrate’u, czyli specjalnego podatku dla korzystających z sieci, który zostałby rozdzielony między twórców w zamian za zrzeczenie się przez nich praw autorskich i wolną dystrybucję w Internecie.
To bez wątpienia mocne strony piratów. Ale co z kryzysem finansowym w strefie euro? Albo – by pozostać na szczeblu polityki landowej – jak załatać dziury w budżetach wielu niemieckich miast, z Berlinem na czele? Odpowiedzi na te problemy próżno szukać w pirackim Wiki. Ale i na ten zarzut piraci mają odpowiedź. – Przynajmniej jesteśmy uczciwi – mówi Delius. – Jeśli ktoś uważa, że nasze braki podważają naszą wiarygodność, to nie musi przecież na nas głosować. Poza tym, po co mamy przedstawiać dogmatyczne założenia, które później będziemy musieli porzucić? Gdy pojawia się jakiś problem, możemy w każdej chwili za pomocą mediów elektronicznych zapytać o zdanie partyjną bazę.
Krytycy nazywają to różnie: dziecinadą, naiwniactwem albo po prostu brakiem profesjonalizmu. Ale wielu obserwatorów ten właśnie element filozofii piratów fascynuje najbardziej. – To testowanie nowego wymiaru demokracji. Komunikowanie się z wyborcami w czasie rzeczywistym, a nie tylko raz na cztery lata podczas wyborów – mówi Thomas Krüger, szef Federalnej Centrali Kształcenia Politycznego, agendy rządowej, zajmującej się promocją aktywności obywatelskiej. Jego zdaniem piraci odkrywają w ten sposób zupełnie nowe lądy: coś pomiędzy dzisiejszym zmęczonym modelem przedstawicielskim a demokracją bezpośrednią, która tak łatwo może przerodzić się w tyranię rozhisteryzowanej większości. I bardzo możliwe, że to właśnie ów piracki model będzie najlepiej pasował do rzeczywistości XXI w.
Kto ich weźmie na pokład
Eksperyment ze stałą konsultacją ma oczywiście swoją cenę: wewnątrzpartyjny chaos, sprzeczne wypowiedzi członków kierownictwa i niekończące się dyskusje o niczym. Przez pierwsze trzy miesiące po wyborach berlińskich piratów zajmowała głównie kwestia sprawiedliwego podziału służbowych biur. Całkowita przejrzystość i tłumaczenie się w sieci z każdej decyzji okazało się tak uciążliwe, że pomarańczowi posłowie musieli zacząć spotykać się za zamkniętymi drzwiami. Od tamtej pory raz w tygodniu ustawiają krzesła w kółku i dopiero tam rozmawiają otwarcie. Kto chce zabrać głos, sięga po materiałową piłkę leżącą na podłodze. W polityce niewiele udało im się na razie osiągnąć, nie licząc postulatu zgłoszonego na plenum Landtagu, by deputowanym nie przysługiwały już darmowe bilety do filharmonii oraz na mecze berlińskiej Herthy.
Jednocześnie oczekiwania wobec piratów rosną z dnia na dzień. Według najnowszego sondażu instytutu Forsa, w całych Niemczech partia może liczyć na 13 proc. głosów – więcej niż Zieloni, FDP i Partia Lewicy. To już nie są przelewki, piraci wyrastają na nową partię protestu przeciwko utartej polityce i opatrzonej kanclerz Angeli Merkel.
Wybory do Bundestagu odbędą się wprawdzie dopiero jesienią 2013 r. i preferencje bardzo humorzastego ostatnio niemieckiego elektoratu mogą się jeszcze zmienić. Jednak już dziś partyjni stratedzy CDU i SPD zachodzą w głowę, jak wpasować piratów w delikatną równowagę sił na niemieckiej scenie politycznej. Z obecnych sondaży wynika bowiem, że żadna z naturalnych koalicji – ani mieszczański mariaż CDU-FDP, ani lewicowy układ SPD-Zieloni – nie zdobędzie większości. Ktoś będzie musiał wziąć piratów na pokład.
– W obecnym układzie bez nas faktycznie nie byłaby możliwa żadna rozsądna większość – mówi Martin Delius. – Pytanie tylko, czy jako piraci powinniśmy wikłać się w tego typu koalicyjne rozważania? Może lepiej wykorzystać sytuację i doprowadzić do odejścia od stałych większości parlamentarnych? – dodaje. Poza tym musi zaczekać, aż w tej sprawie przemówi internetowy tłum i odpowiedni punkt pojawi się w pirackim Wiki.