Francuzi wybrali w pięknym stylu. Mimo długiej, męczącej i polaryzującej kampanii wyborczej, niemal 80 proc. uprawnionych stawiło się przy urnach, by wskazać prezydenta republiki. I wybrali: kandydat socjalistów François Hollande zebrał 52 proc. głosów, urzędujący Nicolas Sarkozy otrzymał 48 proc. Wynik wyborów jest ze wszech miar przełomowy. Dla Francji, bo będzie mieć zaledwie drugiego od 50 lat prezydenta z lewicy. Dla Europy, bo zapowiada zmierzch centroprawicowych rządów w innych krajach Unii. Dla Hollande’a, bo długo nikt w niego nie wierzył, a teraz czekają go ogromne wyzwania. Wreszcie dla Sarkozy’ego, bo przejdzie do historii jako drugi prezydent Francji, który przegrał reelekcję.
Jeszcze 1 maja wierzył, że wygra. Sztab prezydenta zwołał wielki wiec na placu Trocadero, kandydat wziął kąpiel w tłumie, po czym stanął samotnie na tle wieży Eiffla i przemówił do 200 tys. zwolenników. Gromił związki zawodowe, obiecywał przywrócenie granic, opanowanie imigracji i nowy ład socjalny. Tłum skandował jego imię, ale Francuzi nie dali się przekonać – prezydent mówił to samo w 2007 r., gdy głosami skrajnej prawicy wygrał poprzednie wybory, a przez pięć lat rozczarował wyborców środka.
Spadek siły nabywczej, przyrost długu, zła sytuacja gospodarcza, do tego fatalny styl rządów – wszystko razem sprawiło, że 6 maja niechęć do Sarkozy’ego przeważyła nad nieufnością wobec Hollande’a.
Nieufnością, bo nowy prezydent Francji nie zasiadał nigdy w rządzie, całą karierę zrobił w drugim szeregu polityki, a kandydatem został trochę z przypadku. Jeszcze rok temu nominatem socjalistów miał być Dominique Strauss-Kahn, toteż nikt z partyjnych słoni nie bawił się na serio w kampanię.