Gdy urzędujący prezydent USA ubiega się o reelekcję, rozpoczęcie kampanii wyborczej to w zasadzie jego przywilej. Kandydat drugiej partii może dwoić się i troić, ale dopóki lokator Białego Domu nie ruszy w kraj, kampanii w zasadzie nie ma. Barack Obama rozpoczął ją pół roku przed wyborami, bo dopiero teraz skończyła się kampania prawyborcza w Partii Republikańskiej. Mitt Romney nie jest jeszcze oficjalnym kandydatem, ale pozostał sam na placu boju – z wyścigu wycofali się wszyscy rywale, nawet Rick Santorum poparł mormona, którego tak zaciekle zwalczał. Obama już wie, kogo ma pokonać w listopadzie.
Nie ma czego świętować
Tegoroczna kampania może pobić rekordy brutalności. Prezydent wydaje się na razie faworytem – większość sondaży wskazuje na jego przewagę nad byłym gubernatorem Massachusetts, posiadającym mnóstwo słabości i mankamentów. Ale nic nie jest przesądzone, gdyż gospodarka amerykańska jeszcze nie stanęła na nogi, 75 proc. Amerykanów sądzi, że kraj nadal tkwi w recesji, a 70 proc. uważa, że Ameryka zmierza w złym kierunku. Takie nastroje zwykle źle wróżą urzędującym przywódcom. A wszyscy obawiają się, że jeśli strefa euro się posypie, w Stanach będzie jeszcze gorzej. To szansa Romneya i obawa Obamy.
„Osama ibn Laden nie żyje, a General Motors żyje” – powtarza wiceprezydent Joe Biden i przypisuje tę zasługę Obamie. To zgrabny bon mot, ale jego siła perswazji słabnie. – Sprawy międzynarodowe będą odgrywały w tej kampanii drugorzędną rolę, chyba że dojdzie do wojny z Iranem, co jest na razie bardzo mało prawdopodobne – mówi prof. Larry Sabato, politolog z University of Virginia.