Angela Merkel jest w rosnącej izolacji, a przywódcy strefy euro nagle dyskutują o połączeniu swoich długów publicznych, co wcześniej spotykało się z bezwzględnym wetem Niemiec. Kanclerz powiedziała nein i tym razem, ale pomysł euroobligacji nie trafił do kosza jak po wcześniejszych szczytach i ma powrócić na kolejnym. François Hollande postawił na swoim.
Po epizodycznych rządach Nicolasa Sarkozy’ego relacje niemiecko-francuskie wracają do stanu natury, czyli bliskiego sojuszu krajów, a nie ścisłego związku przywódców. Hollande i Merkel będą się świetnie dogadywać, co nie znaczy, że muszą się we wszystkim zgadzać. Tamten duet wynikał z potrzeby chwili: nieobliczalności Sarkozy’ego i siły Merkel. Kanclerz Niemiec wymogła posłuszeństwo na prezydencie Francji, ofiarując mu w zamian pozory równego wpływu na unijną politykę. Hollande nie lubi formalnych związków, a Merkel nie ma już tej siły.
Prawdziwym problemem Europy nie jest to, czy Merkel i Hollande się dogadają, tylko czy Unia jest w stanie zapanować nad własnym przeznaczeniem. Najważniejsza konkluzja ostatniego szczytu w Brukseli jest bowiem taka, że jakiekolwiek poważniejsze działania ratunkowe wobec strefy euro wymagają nowego traktatu unijnego. Te dotychczasowe wprost zakazują euroobligacji, nie dopuszczają ratowania państw przez Europejski Bank Centralny, nie przewidują też możliwości stworzenia jednolitego systemu gwarancji depozytów czy wspólnego nadzoru nad bankami.
Inaczej mówiąc, nawet gdyby Hollande wymógł na Merkel radykalne kroki, korowody z ratyfikacją nowego traktatu pozbawią je wszelkiej skuteczności. Przywódcy mają więc dwa wyjścia: trwać przy traktacie z Lizbony i patrzeć, jak kryzys rozsadza kolejne filary Europy, albo rozpocząć federalizację metodą faktów dokonanych, bez pytania o zgodę parlamentów narodowych. Przy pierwszym obstaje Merkel – nadzieję na to drugie niesie Hollande. Coup d’état, zamach stanu w Brukseli nie byłby niczym nadzwyczajnym, zważywszy na to, jak bardzo technokratyczna była dotychczasowa droga ku zjednoczonej Europie.