Pożar wybuchł w niedzielę 3 czerwca, dokładnie o trzeciej po północy. Nieznani sprawcy zatarasowali bramę dwupiętrowej rudery przy ulicy Jaffo w Jerozolimie, więżąc w niej nielegalnych, ciemnoskórych lokatorów. Na frontowej ścianie zostawili po sobie graffiti: „Precz z obcymi!”. Policja nie próbowała nawet znaleźć podpalaczy. Byłoby to szukanie igły w stogu siana. Imigranci z Afryki nie mają w Izraelu przyjaciół. Straż pożarna w ostatniej chwili uratowała życie czwórce osmalonych obywateli Erytrei, którzy tygodniami wędrowali przez afrykańskie pustynie, aby znaleźć chleb i pracę w kraju, o którym słyszeli, że jest ziemią obiecaną.
Nie wiedzieli, że takich jak oni są w Izraelu tysiące, niektórzy z Erytrei, większość z Sudanu Północnego i Południowego. Ludzie bez wykształcenia i bez zawodu, uciekający przed głodem i śmiercią w nieustannych zbrojnych starciach, pladze regionu Darfur. Nie wiedzieli także, że Izrael, udzielający schronienia każdemu na świecie Żydowi, dawno wyczerpał limit dobrej woli wobec innych nacji. Niezależni obserwatorzy twierdzą, że 60 tys. przybyszów, którzy w ciągu ostatnich pięciu lat osiedli w państwie żydowskim za cichym przyzwoleniem władz, stało się kozłem ofiarnym nowej, poszerzonej koalicji Beniamina Netanjahu.
W Erytrei nadal panuje głód, a obowiązkowa 28-letnia służba wojskowa wypłasza z kraju młodzież. Na granicy Sudanu Południowego i Północnego Rada Bezpieczeństwa bezskutecznie usiłuje uzyskać zawieszenie broni. Przez ponad pięć lat rząd Izraela przymykał oczy na nielegalną imigrację z obu krajów.