W miękkim świetle greckiego regionu Attyki ateński kompleks olimpijski nie wygląda źle. Pod jego wielkimi stalowymi łukami widać kobiety i mężczyzn uprawiających jogging, sportowców wchodzących i wychodzących z różnych obiektów, ścigających się rowerzystów. Dokładnie tak to powinno wyglądać – można sobie pomyśleć – osiem lat po tym, gdy kolebka ruchu olimpijskiego, miasto, które wynalazło niegdyś to najwspanialsze widowisko na świecie, postanowiło znów zorganizować u siebie „wyśnione igrzyska”.
Po chwili zaczynamy jednak dostrzegać drobiazgi. Zegary wiszące w labiryncie korytarzy biurowego podziemia, w przebieralniach i na welodromie nie działają. Lampy mocno pordzewiały. Prawie wszędzie wyrastają chwasty, a ściany zdobi graffiti. Niektóre budynki wyraźnie się sypią pod łuszczącą się warstwą farby, a kilkadziesiąt większych budynków i setki mniejszych pawilonów stoją zamknięte za żelaznym ogrodzeniem. Najwyraźniej nie są użytkowane.
Za żelaznym płotem
W miarę jak słońce zachodzi za Akropol i światło przygasa, miejsce to z nieco opustoszałego zmienia się w dziwnie złowrogie. Osiem lat po olimpiadzie Grecja szykuje się do zapalenia znicza przed londyńskimi igrzyskami w Olimpii, parku olimpijskim, który swego czasu uważano za jeden z najbardziej uniwersalnych kompleksów sportowych w Europie. Nie będzie to niestety okazja do wspominania wspaniałej przeszłości, raczej chwila refleksji nad ekstrawaganckimi wydatkami, dewastacją i bezsilnością.
– Całkiem zaniedbali ten kompleks – mówi Dimitrios Dimitriou, urzędnik bankowy, który przyjechał tu z dziewięcioletnim synem na lekcję szermierki w jednym z pięciu ośrodków kompleksu. – Stadion główny jest w nieco lepszym stanie, bo korzystają z niego drużyny piłkarskie, ale gdy się rozejrzeć, wszystko gnije i rdzewieje.