To był największy blackout w historii, przez dwa dni pół Indii, około 600 mln ludzi, musiało się obejść bez energii elektrycznej. Padła cała przeciążona sieć na północy kraju, w 20 z 28 stanów. Stanęły setki pociągów dalekobieżnych, składy metra w stołecznym Delhi, windy w kopalniach, klimatyzatory i instalacje dostarczające wodę, zgasła sygnalizacja świetlna. Przyzwyczajeni do ruletki stopni zasilania Indusi jakoś sobie poradzili, prędko uruchomili spalinowe generatory, dzięki którym pracowały zarówno wielkie lotniska i szpitale, jak i małe sklepowe lodówki. Jednak w wielkim blackoucie wyraźnie przygasły mocarstwowe aspiracje Indii. Zwłaszcza marzenie, by w ciągu kilku dekad gospodarczo prześcignąć wielkiego rywala, sąsiednie Chiny.
Brak prądu elektrycznego w gniazdkach ma być wynikiem urzędniczych zaniedbań, unikania niezbędnych reform i ogólnego rozgardiaszu panującego w największej demokracji świata, nie tylko w energetyce. Na dodatek ludne Indie nie mają wystarczającej infrastruktury. Pociągi są potwornie zatłoczone, na drogach i bez energetycznego pandemonium panuje chaos, można zresztą na nich spotkać zarówno ośli zaprzęg, jak i sportowe samochody. Jednocześnie aż co czwarty mieszkaniec Indii to analfabeta. I jakby tego było mało, indyjski eksport wyraźnie traci na kryzysie w Europie, a zagraniczni inwestorzy wolą robić interesy w Chinach. Bo komuniści może i są autorytarni, ale przynajmniej dbają o porządek.