Od granicy z Syrią do szpitala w Reyhanli jest 5 km. Przyjechali tu kilka dni temu. Pierwszy jest ranny w oko, drugiemu odłamki pocisku poharatały łydki, trzeci – wychudzony, z zapadniętymi policzkami nierówno pokrytymi kępkami zarostu, ze szklistymi oczami – ma ranę na twarzy i nodze. Mają dwadzieścia, góra dwadzieścia kilka lat. W przedrewolucyjnym życiu kelner, fryzjer, inżynier, jeszcze niedawno żołnierze Wolnej Armii Syryjskiej na linii frontu, dziś rebelianci na rekonwalescencji.
Ahmet
Inżynier woli nie podawać prawdziwego imienia, boi się o rodzinę, która została w Syrii. – Napisz, że Ahmet – prosi sepleniąc. Mówił wyraźnie, dopóki kula nie musnęła szyi i nie przebiła szczęki. Zbiegł do Turcji, bo w Syrii brakuje lekarzy, w tamtejszych szpitalach bezpieka wybija rannych powstańców i tych, którzy im pomagają. – W Homs było nas 600, zostaliśmy otoczeni przez wojsko, uciekaliśmy kanałami. Mieliśmy wielu rannych, zupełnie nie wiedzieliśmy, jak się z nimi obchodzić. Gdy było trzeba amputować komuś rękę lub nogę, znajdowaliśmy wśród nas stolarza, czasami rzeźnika – łka Ahmet, do którego dołącza szlochający były fryzjer, który właśnie przykuśtykał o kulach. Łza płynie też po policzku jednookiego powstańca, w cywilu kelnera. – Jak się podleczę, zabieram broń i wracam do Homs – Ahmet bojowo przerywa chwilę słabości, a pod bramę szpitala podjeżdża następna karetka.
Sąsiadująca z Syrią Turcja nie radzi sobie z napływem rannych bojowników z południa, lecznice są przepełnione. Kłopoty nie wynikają ze słabej jakości leczenia, nadgraniczne szpitale mają standard podobny do polskich. Po prostu nie są przygotowane na przyjęcie takiej liczby ciężko rannych. Owszem, ranni trafiają na oddziały reanimacyjne, są operowani przez specjalistów, ale szybko się ich wypisuje i odsyła do obozów dla uchodźców. Od marca 2011 do kwietnia 2012 r. w tureckich szpitalach leczyło się w sumie 230 rannych Syryjczyków. – Teraz przyjeżdża po 300, 400 miesięcznie – mówi Khuala Sawah, amerykańska lekarka syryjskiego pochodzenia. Jej wyrozumiały szef w Stanach zgodził się, by zawiesiła pół etatu i wyjechała do Turcji. Tak została wolontariuszką w Reyhanli. Tu z grupą lekarzy wzięła sprawy w swoje ręce. Wynajęli akademik i przekształcili go w centrum rehabilitacyjne dla żołnierzy Wolnej Armii. Pieniądze dała syryjska emigracja oraz turecka i islamistyczna Fundacja Pomocy Humanitarnej, ta sama, która w 2010 r. sponsorowała słyną Flotyllę Wolności. W byłym akademiku ranni mają dostęp do nowoczesnych urządzeń, sali gimnastycznej, stałej opieki lekarzy. Ale miejsc jest wciąż za mało, więc wielu bojowników liże rany w prywatnych mieszkaniach kryjówkach rozsianych po całej okolicy.
Emad
W jednej z nich, na obrzeżach Reyhanli, leży Emad Hassan Khalid, rolnik z okolic Homs. Kilkunastometrowy pokój dzieli z siedmioma innymi, jego historię każdy z towarzyszy cierpiących na materacach zna na pamięć. To cud, że w ogóle żyje. I że w ogóle chce mu się żyć. Zgodnie z relacją Emada było tak: z nieba pociski padały jak grad, wybiegli całą rodziną na podwórko, jeden z pocisków uderzył w dom. Emad pamięta skowyt moździerza, krzyk, huk, jęki, a potem ciszę. Bombardowanie przeżył tylko on. Zginęła żona, piątka dzieci i piątka braci. Czterech innych braci, których nie było owego dnia na podwórku, dołączyło natychmiast do Wolnej Armii.
Emad sam chciałby wrócić do walki, ale pocisk, od którego poległo 11 członków jego rodziny, sparaliżował go od pasa w dół. Dobrzy ludzie przerzucili go przez granicę, lekarze zoperowali go w tureckim szpitalu, później go wypisano i przeniesiono tutaj. Na swoim materacu – brudnym i zżółkłym od potu – leży od pięciu miesięcy. Niedawno w hiobowym losie Emada nastąpił przełom. Dwóch kolegów pomogło mu wstać. Wycieńczony i wychudzony, przespacerował się dwa kroki. Emadowi nie brakuje nadziei, podnosi palce rozchylone w geście zwycięstwa. Kiedy tylko dojdzie do zdrowia, na co liczy, pojedzie na pielgrzymkę do Mekki.
Z kilkudziesięciu mężczyzn, którzy kręcą się po mieszkaniu, tylko jeden, Abdullah Nakami, mówi po angielsku. I odrobinę po polsku, nauczył się od Polaków, których poznał na saksach w Grecji. Abdullah pochodzi z Syrii, ale ostatnie 20 lat spędził na Bałkanach. – Walczyłem w Bośni w armii bośniackiej, a nie jako mudżahedin. Do Reyhanli przyjechał, by iść na wojnę z Asadem. Poznał ludzi z Wolnej Armii, chciał, by wysłali go na front. Ale kazali mu zostać w Turcji i pomagać rannym. Do Abdullaha przysuwa się jeden z mężczyzn wlokący za sobą bezwładną nogę, zmiażdżoną – jak mówi – kolbami karabinów syryjskich ubeków. Szepcze Abdullahowi coś do ucha, chce powiedzieć, by źle o rannych nie myśleć. Trwa przecież ramadan, tymczasem oni nie poszczą i palą papierosy. A kompanowi Abdullaha zależy, by każdy wiedział, że syryjscy bojownicy są muzułmanami wzorowymi. Gdyby zaczęli teraz pościć, wielu z nich szybko by zmarło.
Dyktator
W powstaniu przeciw reżimowi Baszara Asada, które wybuchło w marcu zeszłego roku, zginęło już co najmniej 21 tys. osób, w większości cywili. Rewolta wybuchła na fali rewolucji w Tunezji, Libii i Egipcie, zaczęła się od pokojowych manifestacji i po 17 miesiącach przekształciła się jednak w wojnę domową. Po jednej stronie stoi zdominowany przez alawicką mniejszość aparat bezpieczeństwa, po drugiej rewolucjoniści, zazwyczaj wywodzący się z sunnickiej większości. Ale nie tylko. Dołączają do nich, chciani czy nie, dżihadyści z Iraku i Libii, członkowie Al-Kaidy oraz – jak to na każdej wojnie – zwyczajni bandyci.
Im cięższe walki, im toczą się bliżej Turcji – ponaddwumilionowe Aleppo, gdzie trwają obecnie najkrwawsze starcia, leży mniej niż godzinę drogi z Reyhanli – tym więcej syryjskich uciekinierów porozrzucanych po obozach w Hatay, tureckiej prowincji graniczącej z Syrią. Jeszcze na początku marca było ich tam 11 tys., dziś przeszło 70 tys. Rząd w Ankarze wciąż deklaruje, że granica z Syrią pozostanie otwarta, przynajmniej dla napływających uchodźców. Powstańcy przeważnie przedostają się do Turcji nielegalnie, co nie jest trudne, turecka straż graniczna nie tylko nie strzela i nie łapie, ale przymyka oko. Cierpliwość Turków – do niedawna sojuszników Asada, dziś zaciętych wrogów jego reżimu – musi się jednak wyczerpać. Gdy liczba uchodźców przekroczy psychologiczną barierę 100 tys. – mówią eksperci – coś z granicą będzie trzeba zrobić – albo zamknąć, albo interweniować w Syrii.
Szeyma i Doha
W wiosce Yayladagi, na boisku sąsiadującym z jednym z obozów dla uchodźców, trzech Syryjczyków – poeta, reżyser teatralny i malarz – prowadzi zajęcia dla dzieci uchodźców. – Chcemy pomóc im pokonać koszmarne wspomnienia z wojny – mówi poeta Nouri al Jarah, otoczony chmarą maluchów. Dzieci, które przyjeżdżają z Syrii, boją się nagłych ruchów, hałasu. W czasie ramadanu, gdy nad ranem przechodzi chłopiec z bębenkiem, powiadamiający wiernych o zbliżającym się świcie i początku postu, niektóre z nich chowają się po kątach i szukają schronienia.
W obozach dzieciaki nie mają wielu miejsc do zabawy, więc gdy przychodzą na zajęcia, odżywają, potrafią się cieszyć, zwłaszcza że przebierają się do spektaklu, który napisał specjalnie dla nich pan Walid, dramaturg. – My, dorośli, jesteśmy już straconym, pokaleczonym pokoleniem. Nie znamy też demokracji i wolności, dlatego walczymy o ocalenie dzieci – mówi poeta al Jarah. Wielu liczy także, że konflikt i upadek reżimu nie rozbiją syryjskiej mozaiki, żyjących obok siebie Arabów, Kurdów, Ormian, Alawitów i chrześcijan.
Będzie to szalenie trudne. Dzieci syryjskiej rewolty, choć odżywają pod okiem al Jaraha, naznaczone są piętnem sekciarskich waśni. – Przed rewolucją moje koleżanki i koledzy Alawici całowali zdjęcie Baszara. Pytali, czemu nie całuję go razem z nimi. No to w końcu zaczęłam całować – opowiada 11-letnia Szeyma spod Latakii, miasta na północnym zachodzie Syrii. – Bawiliśmy się z Alawitami, było ich sporo w naszej okolicy. Jak wybuchła rewolucja, zaczęli atakować naszą wieś. Przychodzili nocą i strzelali do ludzi. Nie mogę się już z nimi przyjaźnić – kręci głową Szeyma. Podobnie sprawy widzi 17-letnia Doha, także z obrzeży Latakii, która uciekła do Turcji z rodzicami w lipcu, po tym, jak wojska Asada ostrzelały ich wieś, gdzie ledwie jedna rodzina nie popierała rewolucji. – Kiedy organizowaliśmy manifestacje, śmiali się z nas, nawet wtedy, gdy mówiliśmy, że powinniśmy się trzymać razem.
Co im powie, jak wróci? – Powiem: Zwyciężyliśmy! A co, jeśli sąsiedzi będą się mścili na zwolennikach Asada? – Zasłużyli na to, co ich czeka.