Od granicy z Syrią do szpitala w Reyhanli jest 5 km. Przyjechali tu kilka dni temu. Pierwszy jest ranny w oko, drugiemu odłamki pocisku poharatały łydki, trzeci – wychudzony, z zapadniętymi policzkami nierówno pokrytymi kępkami zarostu, ze szklistymi oczami – ma ranę na twarzy i nodze. Mają dwadzieścia, góra dwadzieścia kilka lat. W przedrewolucyjnym życiu kelner, fryzjer, inżynier, jeszcze niedawno żołnierze Wolnej Armii Syryjskiej na linii frontu, dziś rebelianci na rekonwalescencji.
Ahmet
Inżynier woli nie podawać prawdziwego imienia, boi się o rodzinę, która została w Syrii. – Napisz, że Ahmet – prosi sepleniąc. Mówił wyraźnie, dopóki kula nie musnęła szyi i nie przebiła szczęki. Zbiegł do Turcji, bo w Syrii brakuje lekarzy, w tamtejszych szpitalach bezpieka wybija rannych powstańców i tych, którzy im pomagają. – W Homs było nas 600, zostaliśmy otoczeni przez wojsko, uciekaliśmy kanałami. Mieliśmy wielu rannych, zupełnie nie wiedzieliśmy, jak się z nimi obchodzić. Gdy było trzeba amputować komuś rękę lub nogę, znajdowaliśmy wśród nas stolarza, czasami rzeźnika – łka Ahmet, do którego dołącza szlochający były fryzjer, który właśnie przykuśtykał o kulach. Łza płynie też po policzku jednookiego powstańca, w cywilu kelnera. – Jak się podleczę, zabieram broń i wracam do Homs – Ahmet bojowo przerywa chwilę słabości, a pod bramę szpitala podjeżdża następna karetka.
Sąsiadująca z Syrią Turcja nie radzi sobie z napływem rannych bojowników z południa, lecznice są przepełnione. Kłopoty nie wynikają ze słabej jakości leczenia, nadgraniczne szpitale mają standard podobny do polskich.