Gdy ludzie słyszą, że Jill Stein kandyduje na prezydenta, pytają zwykle: „A czego? Rady miejskiej, uniwersytetu, jakiegoś stowarzyszenia?”. Poza Bostonem i okolicami, centrum Ameryki intelektualno-elitarnej, bardziej europejskiej, prawie nikt o niej nie słyszał. Niewielu wie, że Jill Stein, specjalistka ds. wpływu zanieczyszczenia środowiska na zdrowie dzieci i staruszków, kandyduje na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z listy Green Party, amerykańskiej Partii Zielonych. To nie koniec, bo kandydatów do Białego Domu wystawiły też inne małe ugrupowania, m.in. Partia Socjalistyczna USA, Partia Konstytucyjna, Partia Ameryki, Partia Pokoju i Wolności, a także Partia Prohibicji oraz Partia Obiektywizmu.
Kandydowanie na prezydenta to ulubione zajęcie osób ambitnych, często ekstrawaganckich, czasem idealistycznych, i zwykle zamożnych. 23 „alternatywnych” kandydatów zakwalifikowało się do wyborów prezydenckich w różnych stanach, ale tylko dwoje ma teoretyczną szansę na zdobycie większości w kolegium elektorskim, pozwalającej wygrać wybory: to Stein i znajdujący się na przeciwległym biegunie ideologicznym Gary Johnson, kandydat Partii Libertariańskiej. Kandydaci małych partii nigdy nie wygrywają, ale co wybory ożywiają amerykańską scenę polityczną, zdominowaną przez demokratów i republikanów. Zwłaszcza w tym roku, gdy polaryzacja polityczna osiągnęła niespotykany poziom.
Wyleczyć Amerykę
„Uprawiam teraz medycynę polityczną, gdyż polityka to matka wszelkich chorób” – tłumaczyła doktor Stein w rozmowie z „New York Timesem”. Swoją praktykę lekarską zawiesiła. Amerykę pragnie uzdrowić z zepsucia pieniędzmi od wielkich korporacji – tę obietnicę składało już wielu, z Obamą włącznie, i na słowach się kończyło.