Zakaz wprowadzono po fali zatruć alkoholem metylowym, który zabił już 21 osób, a kilkadziesiąt trwale okaleczył. Trucizna trafiła do oficjalnego obiegu. Wiadomo, że jest sprzedawana w butelkach z podrabianymi nalepkami z nazwami typu „wódka” czy „rum”, ale nadal nie wiadomo, skąd pochodzi, a przede wszystkim – gdzie i ile tej substancji już rozprowadzono. Decyzją rządu zatem na terenie całego kraju nie wolno sprzedawać napojów alkoholowych o zawartości etanolu powyżej 20 proc. – co w praktyce oznacza, że w sklepach i lokalach można dostać tylko piwo i wino.
Od piątku wieczorem, kiedy wprowadzono drakoński zakaz, policja i służby sanitarne masowo kontrolują sklepy, stragany, lokale i dyskoteki. Media donoszą, że problem był tylko ze sklepami prowadzonymi przez Wietnamczyków – ci zwykle o zakazie dowiadywali się od policjantów. Ale pouczeni błyskawicznie zdejmowali z półek butelki i poprawiali cenniki. Alkoholu nie wolno bowiem nie tylko sprzedawać, ale nie może stać na widoku ani figurować w menu.
Wszystko to dzieje się w kraju, który nigdy nie zaznał dramatycznych prób ograniczenia spożycia alkoholu, typu polskie ustawy antyalkoholowe z lat 80. Dość przypomnieć, że Czesi – wprawdzie z przymrużeniem oka – podkreślają, że „piwo nie jest alkoholem”. Alkohol jest tani, dostępny właściwie wszędzie, w wielu gatunkach i rodzajach. Kupuje się go w butelkach, kuflach, w kilkulitrowych baniakach albo i luzem – nawet w maleńkich miasteczkach jest przynajmniej jeden sklepik z nazwą „sudova vina” (wina beczkowe), gdzie można też na litry kupować śliwowice czy lokalne likiery – wszystko bardzo tanio, nalewane do plastikowych butelek. Mocny alkohol można kupić nawet w kioskach z gazetami – w plastikowych kieliszkach 50 g, zalepionych folią aluminiową.
Ten liberalizm czy raczej leseferyzm ma dwa źródła. Spożywanie alkoholu jest w Czechach uważane – tak jak i u nas – za część narodowej kultury. Ale Polacy picie uważają w sumie za coś wstydliwego. Czesi o swoim upodobaniu do gorzały mówią z przymrużeniem oka, tak jak dojrzali panowie żartują ze swojej nadwagi.
Druga przyczyna jest bowiem właśnie taka, że Czesi piją sporo i często, ale nie tak ostro. Piwo u nas uważane jest za „utrwalacz” wypijany już po wódczanej libacji. W Czechach jest odwrotnie: mocny alkohol pije się w niedużej ilości na sam koniec. Obyczaj ten nosi wdzięczną nazwę „murowania piwa rumem”.
Czesi zatem do alkoholu podchodzą z dużo większą tolerancją niż Polacy, dlatego zakaz ich zszokował. Wielu po prostu rozwścieczył – uznano, że w ten sposób rząd chowa głowę w piasek i próbuje ukryć bezradność policji. Kibice piłkarskiego klubu Slovacko (region na południu Moraw) prohibicję przywitali transparentem o treści: „Nas nie wkur..a prohibicja, mamy litry śliwowicy”. Z kolei w praskich undergroundowych klubach błysnął drapieżny humor: koktajl od lat zwany cuba libre (rum z colą) nagle przemianowano na „Stevie Wonder” – od nazwiska niewidomego piosenkarza.
Jak przy każdym skandalu z obszaru przemysłu spożywczego natychmiast pojawił się wątek polski. W niedzielę lewicowy portal związany z dziennikiem „Pravo” szokował tytułem o trującej „polskiej wódce”. W tekście można było przeczytać o starszym małżeństwie, które zgłosiło się do szpitala z objawami zatrucia po alkoholu kupionym wcześniej w Polsce. „Tym bardziej dziwne, że Polska zakazała sprowadzania alkoholu z Czech” – pisze autor tekstu. Kilka godzin później media już donosiły, że para nie jest wcale pewna, czy alkohol kupiła w Polsce.
Podobne dziennikarskie rewelacje zaserwowały „Lidove Noviny”. Tytuł: „Trucizna przyszła z Polski”. A tekst opowiadał o tym, że na pytanie dziennikarza, czy alkohol metylowy może być pochodzenia polskiego, policjant odpowiedział: „badamy i taką wersję”. Koniec końców może się okazać, że faktycznie trucizna przyjechała od nas. Fakt, że część czeskich mediów z góry wie, na kogo zwalić winę, nie ma z tym jednak nic wspólnego – to po prostu część tamtejszej kultury, podobnie jak picie alkoholu.