Niewiele się zmieni. Ukraińcy są rozczarowani własną sceną polityczną, a szczególnie protagonistami tak nam drogiej pomarańczowej rewolucji. Zresztą muza tej rewolucji, Julia Tymoszenko dalej siedzi w więzieniu i mimo całego międzynarodowego nacisku na władze Ukrainy, jeszcze przed i podczas mistrzostw Euro, nie udało się jej wydobyć. Sprawa urosła do rangi symbolu - praw człowieka i traktowania opozycji w tym państwie. Ubolewamy z tego powodu. Nie możemy jednak żyć tylko symbolami i ideałami, ani polityki sprowadzać do jednej kwestii. Ukraina jest jaka jest i względy geopolityczne muszą absolutnie zajmować pierwsze miejsce w konstruowaniu polityki wobec naszego sąsiada.
Na stole leżą dwie sprawy. Gotowa już umowa stowarzyszeniowa Unii Europejskiej z Ukrainą. Największe osiągnięcie polityki unijnej wobec Kijowa, cały efekt starań o przeciągnięcie Ukrainy bardziej na Zachód. Bruksela nie chce jej podpisać, bo bardzo krytycznie patrzy na ustrój polityczny Ukrainy, której los Julii Tymoszenko stał się probierzem. Druga sprawa - to rosyjski zamysł zbudowania unii celnej z Ukrainą, projekt gospodarczy, który bardzo poważnie ukształtowałby życie kraju na lata. Może nie są to dla Ukrainy kierunki wykluczające się - w końcu Rosja przystąpiła do Światowej Organizacji Handlu, z czego się cieszymy, ale proza życia stawia sprawy „albo - albo”. Przynajmniej na najbliższe lata. Kijów na coś się musi zdecydować.
Polska nieprzerwanie zabiega o marsz Ukrainy na Zachód. Nie odnosi przy tym sukcesów, rzadko też słyszy z Kijowa dobre słowo. Musi jednak wytrwać w swej polityce, chodzi bowiem o sprawę na lata, sprawę strategiczną. Wśród naszych partnerów unijnych umacnia się niestety przekonanie, że nie należy sobie Ukrainą głowy zawracać, bo efekty są i będą mizerne. Prezydent musi więc jeździć nie tylko na Ukrainę, ale i do Berlina, i do Paryża w tej samej sprawie. Niewiele zdziałamy, jeśli sami Ukraińcy nie pomogą. Najbliższe ich zadanie - pokazać przyzwoite wybory.