Rywale musieli więc wdać się w zagadnienia techniczno-finansowe, a równocześnie nie zanudzić publiczności. A można było się łatwo pogubić. Obama ostrzegał, że plany Romneya spowodują pogłębienie deficytu o 5 bilionów dolarów, Romney kategorycznie zaprzeczał. Spierano się o najprostsze wyliczenia i o to, kto zapewni lepsze warunki „klasie średniej” – najważniejszej grupie wyborców amerykańskich. Romney zapowiedział, że jak wygra to, by zmniejszyć katastrofalny deficyt budżetowy - zaraz zdemontuje główne osiągnięcie Demokratów – słynną „Obamacare”, tarczę ubezpieczeniową dla biedniejszych Amerykanów. Prezydent ripostował: - Co za ironia! Przecież Romney, jako gubernator Massachusetts, wprowadził w swoim stanie taki sam praktycznie system i funkcjonuje on dobrze.
Ale, jak wiadomo, meritum liczy się mniej, niż widowisko. Obama, urodzony mówca wiecowy, był zgaszony, nieswój, unikał kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem tak, jakby tracił pewność swoich racji. Romney z kolei brylował swobodą, nie pozwalał sobie przerywać i – w zgodniej ocenie mediów amerykańskich – wypadł lepiej. Debata przebiegała spokojnie, bez ataków i docinków; nie było krwi na ringu – jak to określił znany komentator waszyngtońskiego Brookings Institution, Thomas Mann. To zaskoczenie, gdyż dotychczas kierowano się w kampanii zasadą, że nie można sprawiać wrażenia mięczaka. „Jak rywal mówi, że jesteś kłamcą – nie zaprzeczaj. Krzycz, że to złodziej”. Może sztaby wyborcze zdobyły nowe sondaże, a że Amerykanie zdenerwowali się dotychczasową agresją reklam politycznych?
Romney wygrał debatę, ale przegra wybory. Bo pierwsza przebiegała na polu najbardziej Romneyowi sprzyjającym – gospodarki w czasach największego kryzysu od lat 30.