Debaty telewizyjne, zwieńczenie kilkumiesięcznej kampanii wyborczej, to mieszanka quizu z wiedzy politycznej, konkursu krasomówczego i przesłuchania do superprodukcji, jaką jest amerykańska polityka.
Nie było złośliwych sędziów, wrzeszczącej publiczności ani powtórek w zwolnionym tempie. Ceremoniał amerykańskich debat prezydenckich zakazuje podgrzewania emocji, każdy z kandydatów ma równe szanse, tyle samo czasu na wypowiedzi. Widzowie nie mogli też głosować – ich czas przyjdzie 6 listopada. A jednak w ubiegły czwartek było jasne, kto to starcie wygrał: nieudacznik Mitt Romney, choć to Barack Obama prowadzi w sondażach.
Denver od roku szykowało się na to wydarzenie. Jeszcze w lipcu debata stanęła pod znakiem zapytania – kilka kilometrów od Magnus Arena szaleniec zastrzelił 12 osób na premierze nowego filmu o Batmanie. Debaty jednak nie odwołano, wzmocniono tylko środki ostrożności. Scenografia – dwie mównice dla kandydatów, stół z fotelem dla prowadzącego i błękitne tło z amerykańskim orłem – stanęła na boisku hokejowym miejscowego uniwersytetu. Romney przyjechał do Denver już na początku ubiegłego tygodnia, Obama ćwiczył w Las Vegas. Tysiąc osób obserwowało pojedynek na miejscu, 80 mln przed telewizorami. A było co oglądać. Przy całej teatralności debata pokazała bardziej autentyczny obraz kandydatów niż ten, który wyłania się ze spotkań na szlaku obu kampanii.
Wiele stacji transmitowało obraz z dwóch kamer jednocześnie: na połowie ekranu pokazywały aktualnego mówcę, na drugiej można było śledzić reakcje rywala. Romney przez półtorej godziny był stale uśmiechnięty i pewny siebie, Obama stał ze wzrokiem zatopionym w notatkach, jakby w pośpiechu szykował się na kolejny cios.