Dziś przyznaję, że Mitt Romney zaczyna być realną alternatywą względem Obamy. Pomogła mu pierwsza debata telewizyjna, w tym nie tak udany występ kontrkandydata, jak można się było spodziewać.
Większość widzów i komentatorów uznała, że Romney wygrał z Obamą zdecydowanie i to na argumenty, nie tylko retorycznie.
Teraz renomowana sondażownia Pew Research Center potwierdziła to wrażenie w najświeższym badaniu opinii, już po debacie. Osłabienie pozycji prezydenta jest wyraźne. 45: 49 dla Romneya. To może jeszcze nie przełom, bo w innych sondażach różnica jest mniejsza lub minimalna, a nawet nadal prowadzi Obama. Na przykład w sondażu portalu RealClearPolitics: Obama 47,9, Romney 47, 4, w Gallup Tracking 47:47, podobnie w Rassmusen Tracking 48:48. CNN: Obama 50, Romney 47.
Tak czy inaczej bariera psychologiczna jest przez obóz republikański przełamywana, a obóz demokratyczny zdradza oznaki rozdrażnienia i głębokiego niepokoju. Sam Obama się w ten zły nastrój wpisał, gdy nazwał Romneya kłamcą po przegranej debacie, poważając jego propozycje zmian podatków. To nie jest język prezydenta.
Sztab Obamy musi teraz zabrać się do roboty. Ale czy nie jest za późno? Romneyowi nie tylko skoczyło poparcie, lecz też poprawił się wizerunek. Jawi się już jako kompetentny kandydat na prezydenta, z lepszym pomysłem na naprawę finansów publicznych i przyrost miejsc pracy.
Za tą zmianą wizerunkową pójdą nowe pieniądze na fundusz wyborczy Romneya. Demokraci mają więc potrójny problem. Po pierwsze: jak Obama ma teraz debatować – konfrontacyjnie czy ekumenicznie? Po drugie: jak zahamować ewentualny odpływ darowizn wyborczych i na jakie materiały i reklamy TV je przeznaczać? Po trzecie: jak teraz walczyć o głosy niezdecydowanych? Odpowiedzi na te trzy pytania mogą być warte prezydenturę.