Maiduguri, miasto założone przez Brytyjczyków w północno-wschodniej Nigerii, przez dziesięciolecia było nazywane Domem Spokoju. W poniedziałek 8 października ta dobra reputacja legła w gruzach. Żołnierze armii rządowej z pełnym impetem wjechali do miasta, dziurawiąc z ciężkich karabinów maszynowych samochody i domy, a w końcu podpalając pół setki budynków. Nim opadł dym, na ulicach można było naliczyć ponad 30 trupów. Wojsko twierdzi, że zabici to członkowie islamskiej partyzantki, którzy kilka godzin wcześniej zamordowali oficera. Zaraz po ataku dziennikarze nie znaleźli jednak przy ofiarach broni. Zakazano im również robić zdjęcia, żeby „nie podgrzewać emocji”.
Afryka Zachodnia gotowała się całe lato. W stolicach Gabonu, Togo i Gwinei ulice opanowali demonstranci, brutalnie atakowani przez siły porządkowe – w tym ostatnim kraju policja strzelała do tłumów z ostrej amunicji. Setki osób trafiło do aresztów. Nad Wybrzeżem Kości Słoniowej wisi groźba ponownego wybuchu dopiero co zakończonej wojny domowej – tylko w sierpniu przeciwnicy urzędującego prezydenta zabili kilkadziesiąt osób, a władze zawiesiły sześć opozycyjnych gazet za „drukowanie treści sprzecznych z narodowym pojednaniem”. W Mali separatyści oderwali od reszty kraju terytorium wielkości Francji, a w stolicy kraju – przy powszechnej akceptacji jej mieszkańców – żołnierze obalili rząd, który do tego dopuścił.
Siła tłumu
To wszystko pokłosie arabskiej wiosny. W Mali związki z sytuacją w krajach arabskich są najbardziej oczywiste, bo uzbrojeni po zęby rebelianci wrócili do ojczyzny z Libii, gdzie nie udało im się obronić Muammara Kadafiego, ale od stycznia protesty podobne do tych zza Sahary przetoczyły się już między innymi przez Senegal, Mauretanię, Sudan, Nigerię, Kenię i Republikę Południowej Afryki, a w kolejnych państwach – jak chociażby w Angoli – nie doszło do nich tylko dlatego, że władze błyskawicznie aresztowały organizatorów.