Jak co cztery lata prezydenta USA nie wybiorą Amerykanie, tylko elektorzy. 17 grudnia, ponad miesiąc po wyborach, 538 elektorów zbierze się w stolicach swoich stanów i wskaże zwycięzcę w każdym z nich. Opieczętowane koperty z wynikami trafią następnie do dwóch mahoniowych skrzynek w biurze przewodniczącego Senatu w Waszyngtonie – zostaną otwarte dopiero 6 stycznia na pierwszej sesji nowego Kongresu. O godz. 13 w Izbie Reprezentantów rozpocznie się liczenie głosów, po czym parlament USA ogłosi nazwisko nowego prezydenta i wiceprezydenta. Demokratyczna procedura przypieczętuje wybór, który w opinii wielu urąga prawdziwej demokracji: przywódcę Ameryki wybierają wciąż stany, a nie ogół jej obywateli.
Do zwycięstwa trzeba minimum 270 głosów elektorskich, a te nie rozkładają się wcale proporcjonalnie do liczby ludności. Dla przykładu, w Teksasie na każdego elektora przypada ponad 700 tys. obywateli, a w Wyoming niespełna 200 tys. Zwycięzca w danym stanie zgarnia całą pulę głosów, co oznacza, że kandydaci prowadzą kampanię tylko tam, gdzie mogą stracić poparcie albo przechylić stanowy wynik na swoją stronę. Demokraci od lat dominują na obu liberalnych wybrzeżach Ameryki i w uprzemysłowionym regionie Wielkich Jezior. Baza republikanów to Pas Biblijny na Południu i konserwatywny Zachód. W tym roku ok. 20 stanów będzie głosować na Romneya, a ok. 15 na Obamę. Reszta to swing states, czyli stany, gdzie wynik może przechylić się na korzyść jednego albo drugiego kandydata.
Dlaczego, mimo większej liczby stanów głosujących na Romneya, Obama ma widoki na reelekcję?