Konie i bagnety w kraju niezbędnym dla świata
Ostatnia debata Obama-Romney
Bardziej się spiąć musiał Romney, bo przecież urząd gubernatora, choćby i Massachusetts, jednego z najlepszych stanów, to nie to samo, co godność prezydenta i naczelnego dowódcy najsilniejszego, najważniejszego państwa, tego indispensable nation, kraju niezbędnego, bez którego świat nie może się obejść. Przypomniał o tym sam Obama, miał naturalną przewagę urzędu, pewność siebie, stanowczość i spokój.
Ale trudno twierdzić, że Romney oblał sprawdzian. Udało mu się złagodzić podejrzenia, jakoby był nieodpowiedzialnym podżegaczem wojennym. Stonowany, mówił, że choć strategia USA powinna być prosta – to kill the bad guys – zabijać złych, to przecież trzeba sprawić, by świat muzułmański mógł sam się obronić, że trzeba pomocy zagranicznej, inwestycji, lepszej edukacji i wzmocnienia praw kobiet. Romney nie zaczepiał już Rosji, a w pewnym momencie, przyznając Obamie sukces zabicia Osamy, powiedział nawet: "Mr. president, we can't kill our way out of it" (w wolnym tłumaczeniu - nie możemy posługiwać się tylko coltem), czyli przywdział kostium umiarkowanego demokraty.
Żeby zatrzeć podobieństwa, Obama w pewnym momencie rzucił: Gubernatorze, mam wrażenie, że pan myśli, że będzie robił to, co ja, tyle tylko, że będzie pan mówił głośniej i to da lepsze rezultaty. I zaraz przyszpilił Romneya pokrewieństwem z Bushem i Cheneyem, którzy swą agresywnością nie pozostawili po sobie dobrego wspomnienia. Obama starał się przedstawić Romneya jako niekompetentnego i niezdecydowanego, że raz mówi to, a innym razem co innego. Nie wszystkie jednak bonmoty musiały wychodzić Obamie na dobre. Romney kilka razy podkreślał, że Ameryka musi mieć silną armię, podczas gdy nieostrożny Obama chce ciąć wydatki, na przykład ograniczając budowanie nowych okrętów.