Na pierwszy rzut oka kremlowscy stratedzy mają cudowną jesień. Człowiek, który w Rosji zbił fortunę, będzie rządził Gruzją. Litwini dali sukces wyborczy partii Wiktora Uspaskicha, Rosjanina spod Archangielska. Prawdopodobnie zbuduje on koalicję z ugrupowaniem Rolandasa Paksasa, który kilka lat temu został pozbawiony prezydentury za wspieranie rosyjskiej mafii. We wrześniu władzę na Białorusi znów umocnił wzdychający za ZSRR Alaksander Łukaszenka, a opozycja nie ma dziś ani jednego posła w białoruskim parlamencie. Równo rok temu wybory na Łotwie wygrała partia mniejszości rosyjskiej, choć ostatecznie nie miała dość sił, by stworzyć rząd. Ukraiński prezydent Wiktor Janukowycz w najbliższym czasie raczej nie utonie w objęciach Unii Europejskiej, a Armenia nadal szuka w Moskwie ochrony przed Azerbejdżanem.
Jeśli doliczyć do tego unię celną między Białorusią, Rosją i Kazachstanem oraz Azję Środkową, która coraz wyraźniej skłania się ku Rosji w obawie przed niejasnymi zamiarami Chin, wygląda na to, że Związek Radziecki zmartwychwstaje.
Ta konkluzja robi obecnie karierę w tych państwach Europy, które pamiętają poprzednie wcielenie moskiewskiego imperium. Według najbardziej przejętych obserwatorów, powoli materializuje się wielkie marzenie Władimira Putina o odbudowie rosyjskiej strefy wpływów na terenie byłego ZSRR. Z tą różnicą, że tym razem imperium odradza się nie dzięki dywizjom pancernym, ale za sprawą polityków z byłych republik radzieckich, którzy mają niejasne powiązania z Rosją. Według tej teorii Moskwa potrzebuje starych republik do odbudowy dawnej pozycji, bo na przykład Gruzja to szlaki przesyłowe ropy naftowej i gazu z Azji do Europy, kraje bałtyckie zaś oddzielają Rosję od obwodu kaliningradzkiego.