Longyearbyen to jest bańka – Patricia zapina odblaskową kamizelkę na puchowej kurtce, zakłada buty z foczego futra i własnoręcznie wydziergane wełniane rękawice. Na dworze jest burza śnieżna, minus 21 stopni C, kompletna ciemność przerywana jedynie żółtym światłem latarni ulicznych, a ona idzie odebrać synka z przedszkola. – Z jednej strony masz tu wszystko – dziką naturę na wyciągnięcie ręki, podatek 15,8 proc., uniwersytet, Globalny Bank Nasion, hotel Radisson, chór, aerobik w wodzie, festiwal filmowy, galerię sztuki, klub robótek ręcznych, grupę cyrkową, świeże daktyle i ser haloumi – naciąga kaptur na głowę, ile się da, bo wieje jak cholera, tak że ledwo ją słychać. – Z drugiej, jesteś w najdalej na świecie na północ położonym miasteczku, na wyspie w większości pokrytej lodem, prawo zabrania posiadania kotów (bo jakoby mogą się zarazić wścieklizną od lisów polarnych – przyp. aut.), najwyższa roślina to 30-centymetrowa trawa, szczypiorek i rzodkiewkę kupujesz pakowane próżniowo, alkohol jest na kartki i nie ma słońca przez cztery miesiące.
Patricia przyjechała na Spitsbergen z Tucumán w Argentynie. Z wykształcenia jest historykiem, tu pracuje w muzeum. To jej piąta zima w Arktyce. Drobna, śliczna 37-latka. Na szyi łańcuszek z medalikiem z Matką Boską, a na palcu pierścionek z niedźwiedziem polarnym.
Pierwsza zima była najgorsza. Przyleciała na początku stycznia, z argentyńskiego lata do arktycznej zimy. To było jakieś 60 stopni różnicy. – Spałam po kilkanaście godzin na dobę i bałam się wyjść z domu, tak mi było zimno – wspomina.