W pokoju, gdzie Pinto miał obejrzeć akta, czekało dwóch prokuratorów. Na małym ekranie pokazali mu nagranie, na którym widać, jak przekupuje inspektora policji Efraima Brachę. Nie potrzebował studiów rabinackich, by zrozumieć, że wpadł w misternie przygotowaną zasadzkę. Mimo to nie dowierzał, że coś takiego przytrafiło się akurat jemu – przecież działał w najwyższych sferach, nie bawił się w groszowe interesy. A jednak na stole leżał gotowy nakaz sądowy: dwa tygodnie aresztu domowego z elektroniczną obrożą na kostce, do tego kaucja 800 tys. dol. oraz zakaz opuszczania kraju przez najbliższe sześć miesięcy.
39-letni brodacz w czarnej, eleganckiej kapocie i kapeluszu o szerokim rondzie od niemal 20 lat jest jedną z głównych postaci życia publicznego w Izraelu. Na palcach jednej ręki policzyć można tych polityków i biznesmenów, którzy nie zabiegali o względy Pinty. Często kilka słów rabina decydowało o karierze urzędnika wysokiego szczebla albo o kondycji wielkiego przedsiębiorstwa. Nie ma drugiego człowieka, który lepiej utożsamia nieformalne związki między światem wpływowych rabinów a izraelską polityką i wielkim biznesem. Duchowni pośredniczą w kontaktach, biorą prowizje i najwyraźniej także korumpują.
Pogawędka z rabinem
Nie było jeszcze premiera, który uzyskałby większość w Knesecie bez religijnych koalicjantów. Partie religijne, na czele których stoją poważani rabini, nie wspierają rządów z miłości do syjonistycznego państwa, tylko w zamian za dostęp do budżetu – za ich lojalność politycy płacą miliony szekli na wsparcie judaistycznego szkolnictwa i wzmocnienie „ducha judaizmu”. Ale gdy tylko bajońskie sumy wypłyną z kasy państwowej, traci ono nad nimi wszelką kontrolę, a rabini bez trudu znajdują partnerów wśród wielkich biznesmenów.