Kto spodziewał się, że premier Donald Tusk zdobędzie dzięki międzyrządowym konsultacjom poparcie Angeli Merkel dla dużego budżetu, ten mocno się rozczarował. Trudno jednak było liczyć na to, że jeden z najważniejszych płatników netto ochoczo poprze zwiększanie wydatków, czyli pośrednio również własnej składki. Niemcy tradycyjnie nie angażują się zbyt mocno po żadnej ze stron i próbują zachować rolę rozgrywającego, czy też ewentualnego mediatora. Mają ku temu swoje powody.
Z jednej strony naszemu zachodniego sąsiadowi zależy na pewnych cięciach, które łatwo można by zareklamować niemieckiej opinii publicznej jako troskę o los tamtejszego podatnika. Czuje się on dziś wykorzystywany przez pogrążone w kryzysie Południe i w swoim mniemaniu stał się dojną krową całego kontynentu. Żaden niemiecki polityk, a zwłaszcza mający tak dobre notowania jak pani kanclerz, nie będzie ryzykował niezadowolenia wyborców apelowaniem o duży unijny budżet, choćby taki, jak proponowany przez Komisję Europejską.
Równocześnie jednak Niemcy to nie Wielka Brytania, Holandia czy Szwecja, gotowe do drastycznych cięć i grożące zablokowaniem negocjacji. Największa unijna gospodarka jest bogata, ale ma wciąż stosunkowo biedne nowe kraje związkowe, pozostałość po NRD. W ich interesie leży zagwarantowanie odpowiednich wydatków na politykę spójności, tak aby Brandenburgia. Meklemburgia czy Turyngia mogły z niej dalej korzystać. Poza tym Niemcy wiedzą, że pieniądze wydawane na nowe kraje członkowskie częściowo do nich wracają, bo mają znakomite firmy, potrafiące wygrywać przetargi i sprzedawać swoje usługi czy produkty na Wschód. A Polska i inne kraje płacą za nie częściowo właśnie środkami z funduszy strukturalnych.
Wreszcie Niemcy czują się nieformalnym liderem Unii, nawet jeśli z powodów historycznych nigdy się do tego otwarcie nie przyznają.