To może być szczyt na trzy koszule – ostrzegał Herman Van Rompuy jeszcze w październiku. Na spotkania w Brukseli premierom i prezydentom wystarcza zwykle jedna zmiana koszul, ale budżetu Unii nie da się uchwalić w jedną noc. Plan czwartkowej Rady Europejskiej jest też inny niż zazwyczaj: przywódcy zjeżdżają do Brukseli rano, przez cały dzień mają tzw. konfesjonały, czyli rozmowy dwustronne z przewodniczącym Rady i między sobą, dopiero wieczorem spotykają się na kolacji i nocnych targach. Van Rompuy zapowiedział, że nie wypuści nikogo, dopóki nie ujrzy kompromisu. Jak na konklawe, mają obradować aż do skutku.
Na kilka dni przed szczytem, zamiast rozumnego kompromisu, kroi się karczemna awantura. Wielka Brytania żąda głębokich cięć w siedmioletnim budżecie Unii, których wprowadzenie oznaczałoby kres wielkich polityk europejskich. Grozi wetem, a jeśli z niego skorzysta, może ośmielić innych płatników netto, którzy niechętnie patrzą na kolejny bilionowy budżet. Unijne dyskusje o pieniądzach są wyniszczające nawet w dobrych czasach, ale te wypadają w najgorszym możliwym momencie: w środku recesji w strefie euro, po trzech latach cięć budżetowych w całej Europie i w czasie powszechnego zwątpienia w Unię.
Beneficjenci budżetu jadą do Brukseli z duszą na ramieniu. Nawet w polskich negocjatorów, do niedawna spokojnych o 300 mld zł w kolejnej siedmiolatce, wstąpił niepokój. A co, jeśli nowej siedmiolatki w ogóle nie będzie? Nagle widać wyraźnie coś, co wisiało w powietrzu od dawna: epoka wielkich transferów między bogatymi a biednymi dobiega końca, już nie tylko władza, ale i pieniądze ewakuują się z szerokiej wspólnoty do wąskiego centrum Europy. Unia jeszcze się poszerza, ale już się nie pogłębi, tymczasem strefa tworzy własne instytucje i odrębny budżet.