W niewielkim New Hampshire doszło do wielkiego wydarzenia. 6 listopada oba przypadające na ten stan mandaty w Izbie Reprezentantów wygrały kandydatki demokratów: Ann McClane Kuster i Carol Shea-Porter. A że New Hampshire wysyła już do Senatu dwie kobiety – demokratkę Jeanne Shaheen i republikankę Kelly Ayotte – pierwszy raz w historii cała reprezentacja stanu w Kongresie będzie się składać wyłącznie z kobiet. Jakby tego było mało, wybory na gubernatora New Hampshire wygrała Maggie Hassan.
– Wspaniałe jest to, że każda z nich jest matką. Ayotte ma małe dzieci, reszta dorosłe, ale one wszystkie przez całe swoje zawodowe życie łączyły obowiązki wychowawcze z karierą polityczną. Jak widać, można – cieszy się Valerie Ann Leduc, szefowa lokalnej sieci restauracji.
W tegorocznych wyborach republikanie zdołali zniechęcić do siebie wiele grup wyborców, ale największą porażkę ponieśli wśród kobiet. Ciężko na to zapracowali: w Pensylwanii walczący o miejsce w Senacie republikanin Tom Smith twierdził, że ciąża pozamałżeńska niewiele różni się od ciąży wywołanej gwałtem. Richard Mourdock z Indiany tłumaczył, że gwałt może być „darem od Boga”. Todd Akin, republikanin, który walczył o mandat senatorski w Missouri, przekonywał, że ciało kobiety samo potrafi powstrzymać ciążę spowodowaną gwałtem. Podczas kampanii republikanie, z Romneyem na czele, zachowywali się tak, jakby zapomnieli, że kobiety w USA mogą głosować. W rezultacie Obama wygrał wśród nich przewagą aż 12 pkt proc.
To nie wszystko. Kandydatki Partii Demokratycznej obejmą też rekordową liczbę miejsc w Senacie (20 na 100) i w Izbie Reprezentantów (80 na 435). Wielu komentatorów twierdzi, że 6 listopada w amerykańskiej polityce doszło do feministycznego przewrotu – kobiety wkroczyły na scenę polityczną jako aktorki pierwszego planu, być może jak główne rozgrywające.
„Nie mówimy tu o nijakich osobowościach, tylko o kobietach z wyrazistymi, często wręcz radykalnymi poglądami – mówiła w radiu NPR politolog Carol Hardy-Fanta, która od lat zajmuje się kobietami w amerykańskiej polityce. – Prezydent Obama otworzył dla nich bramy Waszyngtonu, ale jest w błędzie, jeśli sądzi, że w ten sposób zyskał armię lojalnych żołnierzy”.
Warren rozliczy banki
Na pierwszej linii frontu w nowym Kongresie znajdzie się 63-letnia Elizabeth Warren. Nowa senator z Massachusetts jest profesorką Harvardu i specjalistką od prawa upadłościowego. Odzyskała dla demokratów senacki fotel, na którym przez 47 lat zasiadał Ted Kennedy, ikona amerykańskiej lewicy. W wyborach pokonała wielką nadzieję umiarkowanych republikanów, Scotta Browna. Tym samym zaprzeczyła popularnej tezie, że wybory w USA wygrywają politycy bliscy centrum – Warren zajmuje lewicowe pozycje. Amerykański ruch Occupy próbował zrobić z niej swoją rzeczniczkę, ona sama podczas kampanii prezentowała się jako obrończyni klasy robotniczej, amerykańska wersja Evity Peron.
Warren większość zawodowego życia spędziła na uczelni. Do polityki weszła dopiero we wrześniu 2008 r., gdy upadł bank Lehman Brothers. Henry Paulson, sekretarz skarbu z odchodzącej ekipy George’a W. Busha, przygotował wtedy wart 700 mld dol. pakiet ratunkowy dla dziewięciu największych banków inwestycyjnych. Wybory w 2008 r. wygrał jednak Obama i demokraci musieli przejąć ratowanie sektora finansowego. Nowy prezydent poprosił Warren, by sprawdziła, co się stało z tymi 700 mld. Na Wall Street padł blady strach, bo Warren była już znana ze swojej niechęci do wielkich banków. Tygodnik „Time” umieścił ją na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi świata.
Jednym z jej pomysłów było stworzenie Biura Ochrony Konsumenta, które powstało latem 2010 r. w ramach nowej ustawy regulującej Wall Street. Warren była naturalną kandydatką na pierwszą szefową tej instytucji, ale przestraszyli się jej prezesi największych banków i zaszantażowali demokratów, że jeśli Warren zostanie mianowana na to stanowisko, finansjera zakręci kurki z pieniędzmi na przyszłe kampanie wyborcze. W końcu sam Obama uległ presji Wall Street i powołał na szefa biura człowieka znacznie bardziej przyjaznego bankierom. To wtedy w oczach wielu lewicowych Amerykanów Warren awansowała na trybuna ludowego.
– Ona ma naturalne predyspozycje do bycia patronką ludzi, którym się źle powodzi – tłumaczy Will Kryder, znany amerykański bloger. – Pochodzi z biednej rodziny z Oklahomy, wielokrotnie walczyła o prawa wykluczonych, nabrała odwagi w wytykaniu Waszyngtonowi korupcji i chodzenia na pasku bankierów. Tym ostatnim, chociaż próbowali różnych środków, nie udało się jej skompromitować. Jest brakującym ogniwem między rozproszonym i zdezorientowanym Ruchem Oburzonych a twardą waszyngtońską polityką.
Na przedwyborczej konwencji demokratów w Charlotte grzmiała z trybuny, że walka z Wall Street się nie skończyła. Dzień po wyborach jeszcze do niedawna spokojna akademiczka straszyła: „Teraz nadszedł czas rozliczeń. Nikt nie ucieknie sprawiedliwości!”.
Pierwsza lesbijka w Senacie
Drugą wschodzącą gwiazdą amerykańskiej lewicy jest Tammy Baldwin z Wisconsin. 50-letnia prawniczka jest już doświadczonym graczem politycznym – przez 14 lat zasiadała w Izbie Reprezentantów, teraz wygrała miejsce w Senacie. Mimo to powiew zmiany jest gwarantowany – Baldwin będzie pierwszą zadeklarowaną lesbijką w izbie wyższej amerykańskiego parlamentu, na dodatek zasiądzie w fotelu, który 60 lat temu zajmował niesławny Joseph McCarthy, główny sprawca polowania na kryptokomunistów w okresie zimnej wojny. W Partii Demokratycznej nowa senatorka będzie rzeczniczką lewicy w kwestiach obyczajowych, ale znana jest też ze swoich postulatów społecznych.
Na długo przed Obamą zabiegała o powszechne ubezpieczenie wszystkich Amerykanów, i to w wersji bardzo europejskiej: domagała się upaństwowienia całego systemu ubezpieczeń i rządowej kontroli nad służbą zdrowia. W 2009 r. przeforsowała w Izbie Reprezentantów ustawę o zakazie dyskryminacji pracowników ze względu na płeć, w praktyce zobowiązującą pracodawców do płacenia kobietom takich samych stawek jak mężczyznom. Od początku sprzeciwiała się też interwencji w Iraku. Pod koniec rządów Busha zbierała nawet podpisy pod wnioskiem o impeachment wiceprezydenta Dicka Cheneya. Na stronie internetowej jej kampanii wyborczej wciąż króluje hasło: „Status quo mówię stanowcze nie!”.
W połowie lat 90. Tammy poznała urzędniczkę Lauren Azar. W 2009 r. jako jedna z pierwszych par homoseksualnych w Wisconsin zarejestrowały swój związek partnerski. Dla środowisk mniejszości seksualnych Baldwin jest prawdziwą bohaterką. – Jej zwycięstwo zbiegło się z tym, że po raz pierwszy sprawa małżeństw tej samej płci stała się tematem referendum w czterech stanach. W trzech wyborcy zgodzili się na jednopłciowe małżeństwa – mówi Dan Savage, wydawca i działacz organizacji LGBT. – Od Tammy oczekujemy, że poprowadzi nas do zwycięstwa w całym kraju, we wszystkich 50 stanach. Obama jeszcze przed wyborami zadeklarował poparcie dla legalizacji małżeństw jednopłciowych.
Ale Baldwin, jak sama mówi, nie przenosi się z Izby Reprezentantów do Senatu po to, żeby trafić do Księgi rekordów Guinnessa. Nie chce być zapamiętana jako „ta pierwsza lesbijka”. „Moje zwycięstwo będzie oczywiście odebrane jako przełom, jako wywiercenie dziury w szklanym suficie. Ale ja się nie pcham do polityki, żeby tworzyć historię. Ja chcę po prostu zmieniać świat tam, gdzie mogę” – powiedziała Baldwin zaraz po swojej wygranej.
Lubię strzelać do bażantów
Nowe demokratyczne twarze w Senacie to jednak nie tylko twarda lewica – demokraci będą też mieli własną wersję Sarah Palin. To nowa senator z Północnej Dakoty, 57-letnia Mary Kathryn Heitkamp, dla przyjaciół Heidi. Dla przyjaciół, czyli niemal dla wszystkich 684 tys. mieszkańców tego trzeciego od końca pod względem populacji stanu USA. Traktowanie wyborców jak bliskich sąsiadów było zresztą podstawą jej udanej kampanii wyborczej, w której pokonała ultrakonserwatywnego kongresmena Ricka Berga przewagą 3 tys. głosów (ok. 1 proc.). I to w stanie, gdzie Mitt Romney przegonił Obamę o 20 pkt proc.
Markę Heitkamp wyrobiła sobie jeszcze w latach 90. jako prokuratorka generalna Dakoty Północnej. Podczas kampanii zastukała do drzwi niemal każdego niezdecydowanego wyborcy, odwiedzała też centra handlowe, salony fryzjerskie i biblioteki. – Ona jest umiarkowanie lewicową odpowiedzią na Palin. To kobieta o bardzo tradycyjnych poglądach na wychowanie. Dorastała w wielodzietnej rodzinie, z rodzeństwem żyje bardzo blisko. Ma męża, któremu całe życie gotowała obiady, i dwóch synów, których woziła na trening hokeja. Chyba nie myślała nigdy o paleniu staników jako sposobie na określenie swojej tożsamości – zauważa Katherine Scheurer, politolożka z University of North Dakota w Grand Forks.
W czasie kampanii Heitkamp podkreślała swój dystans do Waszyngtonu, ale też własnej partii. W sprawie legalizacji małżeństw homoseksualnych nabrała wody w usta. Wie, że z tym postulatem, modnym w Nowym Jorku czy Kalifornii, we własnym stanie nie miałaby najmniejszych szans. Za to podczas kampanii z dumą chwaliła się wyróżnieniem, które dostała od Krajowego Stowarzyszenia Użytkowników Broni za żarliwą obronę świętego na amerykańskiej prowincji prawa do posiadania strzelby czy pistoletu. A rolnikom z okolic Fargo opowiadała, jak to sama uwielbia polować na bażanty.
Przede wszystkim jednak Heitkamp zagrała va banque, dystansując się od Obamy – w trakcie kampanii wielokrotnie podkreślała, że jej politycznym guru jest Bill Clinton. Były prezydent nie pozostał jej dłużny. Przyjechał do Fargo na wiec i przypomniał konserwatywnym mieszkańcom stanu, jak to się świetnie żyło za jego kadencji, że podatki obniżano, a mimo to budżet był dopięty. – To był ważny komunikat. W Dakocie znaleziono niedawno złoża paliw kopalnych i malutki stan awansował na drugie miejsce, zaraz po Teksasie, pod względem wydobycia ropy. Ludziom się powodzi i nie chcą dzielić się z Waszyngtonem swoimi zyskami. Heidi to doskonale rozumie – podsumowuje Scheurer.
Heitkamp to jednak wyjątek. Ton nowej kobiecej fali w Kongresie będą nadawać Warren i Baldwin. I na pewno nie będzie to fala łatwa do ukierunkowania. Jeffrey Toobin pisze w magazynie „The New Yorker”, że Obama mógł się przeliczyć, wystawiając w wyborach tak radykalne kandydatki. „Nie chodzi tu tylko o ich niezależność, choć ta na pewno sprawi jeszcze demokratom wiele kłopotów – przekonuje Toobin. – Chodzi o ich poglądy. Choć atrakcyjne dla wielu młodych wyborców, zmęczonych waszyngtońskim establishmentem, mogą się okazać destrukcyjne dla partii, bo pokazują, że demokraci głównego nurtu nie różnią się znacząco od republikanów i mają bardzo niewiele wspólnego z prawdziwą lewicą”.
Szansa dla Clinton?
W Partii Demokratycznej jest jedna osoba, która na kobiecej ofensywie może dużo zyskać. To Hillary Clinton, która w styczniu ustąpi ze stanowiska sekretarz stanu USA i ewidentnie bije się z myślami, czy nie wystartować do Białego Domu w 2016 r. Oficjalnie zaprzecza, ale na tym etapie żaden poważny kandydat nie deklaruje swoich zamiarów, a gdyby Clinton nie miała bardziej poważnych planów, pozostałaby szefową amerykańskiej dyplomacji. W 2007 r. przegrała z Obamą wyścig po nominację Partii Demokratycznej m.in. dlatego, że wyborcy nie potrafili pogodzić się z jej twardością – mężczyznom w polityce wolno pokazywać bezwzględność i ambicje, Clinton odmówiono tego prawa.
Ale po pierwszej kadencji Obamy Ameryka jest już innym krajem. Jego zwycięstwo w 2008 r. przełamało uprzedzenia nie tylko wobec mniejszości rasowych, a sama Clinton przez cztery lata pokazała się jako świetny fachowiec od polityki. W czasie drugiej kadencji Obamy nowe demokratki w Kongresie oswoją Amerykanów z coraz silniejszym głosem kobiet w polityce partyjnej i mogą utorować Clinton drogę do nominacji. Jako pierwsza kobieta prezydent, a jednocześnie polityk doświadczony i umiarkowany, może odnieść znacznie większy sukces niż w 2007 r. Zwłaszcza jeśli republikanie będą dalej szukać wyborczyń metodą Mitta Romneya, który prosił współpracowników o „skoroszyty pełne kobiet”.