Piątek, 16 listopada br. Około stu osób sterczy pod szarym niebem przed Berlaymont, łatwo rozpoznawalnym gmachem będącym siedzibą Komisji Europejskiej. To nie Grecy albo Hiszpanie ani nawet lewaccy aktywiści, chętni się policzyć z tą instytucją, którą winią za całe zło. Nie, ci strajkujący bez ryczącego megafonu i krzykliwych transparentów to europejscy urzędnicy! Zaniepokojeni eurokraci, którzy już po raz drugi w ciągu 10 dni przerwali pracę, bo obawiają się głębokich cięć w unijnym budżecie, a tym bardziej uszczerbku dla własnych portfeli. W czasach kryzysu, utyskują, łatwiej jest dogadać się kosztem urzędników niż Wspólnej Polityki Rolnej...
Pięć, dziesięć, piętnaście
Po stronie państw członkowskich te krótkie strajki białych kołnierzyków wywołują ponoć tylko rozdrażnienie. Podczas gdy europejskie rządy zamrażają wydatki albo nawet zmuszają urzędników do życia o suchym chlebie, europejska służba cywilna wydaje ciągle coraz więcej. W 2011 r. koszty administracyjne (głównie płace) wzrosły o 2,8 proc., koszty wypłaty emerytur podskoczyły o 5,8 proc., a rachunek za utrzymanie europejskich szkół, do których uczęszczają prawie wyłącznie dzieci urzędników, aż o osiem procent.
To nie do pomyślenia w sytuacji, gdy budżet UE się sypie. „Personel instytucji europejskich także musi wziąć na siebie to brzemię” – piszą delegacje holenderska, austriacka, fińska, niemiecka, francuska, szwedzka i brytyjska w liście wysłanym w lipcu do Komisji. W tym piśmie, utrzymanym w stanowczym tonie, sygnatariusze zalecają instytucjom, by się zreformowały w celu znalezienia „pięciu, dziesięciu czy nawet piętnastu miliardów euro” dodatkowych oszczędności.
Pełna wersja artykułu dostępna w 49 numerze "Forum".