Wszystko wyszło jak na autentycznej ceremonii pożegnalnej. Składano wieńce, kwiaty, była symboliczna trumna, niektórzy sympatycy opozycji przyszli ubrani na czarno albo z żałobnymi opaskami na ramionach. Przestrzegano tylko, by ludzie nie stali zbyt blisko siebie, żeby policja nie uznała ich za nielegalne zgromadzenie i nie rozpędziła pałkami, jak to ma w zwyczaju.
Siergiej Mitrochin, przywódca liberalnej partii Jabłoko, której od 2003 r. nie ma w Dumie, 4 grudnia urządził stypę po wolnych wyborach w Rosji. Dlaczego właśnie 4 grudnia? Bo dokładnie rok temu, po zmanipulowanych przez prokremlowską Jedną Rosję wyborach parlamentarnych, na ulice Moskwy wyszły tysiące ludzi. Przez kilka miesięcy pachniało kolejną kolorową rewolucją albo nawet Rosyjską Wiosną, ale w końcu wszystko wróciło do normy. W marcu Władimir Putin po raz trzeci został prezydentem, po krótkiej zamianie na tym stanowisku z Dmitrijem Miedwiediewem. Opozycyjne protesty wygasły. – Dlatego przed siedzibą Centralnej Komisji Wyborczej urządzamy pożegnanie najważniejszej procedury w demokracji – wzdycha Mitrochin.
Skompromitowani i leniwi
Rok po wybuchu demokratycznych protestów sympatycy opozycji mają kaca. Choć w szczytowym momencie było ich na ulicach Moskwy 200 tys., to w żaden sposób nie wpłynęli na wynik marcowych wyborów prezydenckich ani na zmianę sytuacji w kraju. Obiecywane wiosną reformy polityczne, obniżenie progu wyborczego, ułatwienia w rejestracji partii politycznych, chwilowy pluralizm w państwowych telewizjach – wszystko to okazało się fikcją, zmyłką, by na chwilę uspokoić nastroje, uniknąć wybuchu społecznego i pozwolić Władimirowi Putinowi w spokoju wrócić na Kreml.
– Choć władza działa w coraz mniej wyrafinowany sposób, wręcz prostacko, to trzeba przyznać, że rozegrała opozycję jak kocięta – mówi publicysta Iwan Prieobrażeński.