Rozmaite ośrodki badań kosmicznych to potwierdziły, zatem reżim Kima dysponuje dziś bronią, którą może dosięgnąć dowolny cel leżący w odległości od 6 do 9 tys. kilometrów od Korei. Nic dziwnego, że wszyscy sąsiedzi zareagowali z niepokojem, nie wyłączając nawet Chin, jedynego przyjaciela KRL-D. Nie oznacza to, że to tajemnicze państwo szykuje się od razu do ataku na sąsiadów, ale z pewnością pryskają wszelkie złudzenia, że młody, nowy przywódca kraju cokolwiek zmieni w polityce szantażowania Korei Południowej, USA czy Japonii.
Z Pyongyangu do Warszawy jest około 7,5 tysiąca kilometrów, choć na szczęście nie widać, by Kim miał akurat wobec nas jakieś niecne plany. Rzecz nie w tym. Oto parias międzynarodowej społeczności, kraj zacofany i izolowany, rządzony przez komunistyczny beton, z którym trudno rozsądnie rozmawiać - buduje samodzielnie zarówno bombę atomową, jak i rakietę dalekiego zasięgu. Tak zwany postęp techniczny (nazywamy to postępem?) rozpowszechnił się tak, że każdy może sobie jutro zafundować naprawdę groźną broń. Oznacza to, że system nieproliferacji broni masowego rażenia, tak mozolnie na świecie budowany, jeśli już nie jest martwy, to jego dni są policzone.
Jasne, że przewaga mocarstw nuklearnych jest ogromna. Mogą każdy mały kraj - w odwecie za atak - obrócić w kupę popiołu. Ale jak? Czekać na atak atomowy na własnym terytorium? Na takim założeniu nie można budować doktryny obronnej. Kim dostarcza światu innego dowodu: że rozwój strategicznej obrony przeciwrakietowej jest konieczny, nieuchronny i pilny. Zwłaszcza, że chodzi o tak zaawansowaną technologię, by móc razić wykrytą rakietę w bardzo krótkim czasie, zaraz po starcie, a nie nad własnym terytorium. W naszym pokojowym świecie, znów będziemy wydawać szalone pieniądze na cele wojskowe i nikogo to nie ominie.